Dzięki ich wysiłkom w Bukareszcie udało się namówić cały Sojusz na rozważenie powiększenia NATO o Ukrainę i Gruzję.

Sojusz miał dać zielone światło spotkaniu w grudniu 2008 r. Nie zdążyli, bo latem tego samego roku Rosja najechała Gruzję. Zamiast akcesji, na szybko i niemal pod dyktando Putina, powstał plan francuskiego prezydenta Nicolasa Sarkozy’ego, który miał zapobiec marszowi rosyjskich wojsk na Tbilisi, a w rzeczywistości pozbawił Gruzję części suwerenności. Mimo zimnego prysznica, po kilku miesiącach zapomniano o agresji. Putin w tym czasie przesuwał kolejne granice. Z Ukrainą prowadził wojny gazowe. Z państwami bałtyckimi – hakerskie konflikty o historię. W silnym kraju NATO otruł swojego przeciwnika polonem. W Arktyce grał na nosie Amerykanom i Kanadyjczykom. W końcu przyszedł czas na aneksję Krymu, separatyzm w Donbasie i interwencję w Syrii.

Putin dopiął swoją koncepcję, kopiując elementy doktryny Breżniewa. Wie, że nie wygra bezpośredniej rywalizacji z całym NATO. Z częścią Sojuszu pragnie odprężenia, z inną – wojen zastępczych. Sekretarz generalny KPZR wierzył w ograniczoną suwerenność państw w bezpośrednim sąsiedztwie i podgryzanie USA w Afryce, Azji i na Bliskim Wschodzie. Korzystał z kryzysu wartości na Zachodzie, jego porażek w Wietnamie, Kambodży i Laosie, pacyfistycznych protestów w USA, afery Watergate. Obecny prezydent Rosji działa podobnie. Próbuje dyskontować kryzys projektu europejskiego, wycofanie się USA z Azji Centralnej i Bliskiego Wschodu, utratę wiary w kapitalizm.

Obie doktryny – Breżniewa i Putina – są jednak skuteczne tylko do momentu, gdy nie postawi im się tamy. Putin w epoce tanich surowców energetycznych, legitymizując swoją władzę poprzez konflikt, uzależnił się od wojny, która nie może trwać wiecznie i której jego słabe, skorumpowane i marnie zarządzane państwo nie może wygrać. Szczyt NATO w Warszawie i decyzja o rozmieszczeniu 4 tys. żołnierzy na wschodniej flance Sojuszu zwiększają bezpieczeństwo Polski i Zachodu. Jest tamą, która wyznacza granice doktrynie Putina. I zbliża nas do dnia, w którym zatriumfuje doktryna Sinatry, zgodnie z którą każdy kraj ma prawo do własnej drogi.

Reklama

>>> Czytaj też: Chiny zabiorą całe morze? Trwa spór z USA