Liczba lokali wyborczych poza ambasadami i konsulatami to wynik kompromisu między częścią koalicji rządzącej, opowiadającą się za drastycznym ograniczeniem możliwości głosowania poza granicami kraju, a postulatami ogromnej rzeszy bułgarskich emigrantów.

W marcu br. na wniosek nacjonalistycznego Frontu Patriotycznego (PF), jednego z trzech ugrupowań wchodzących w skład centroprawicowej koalicji rządzącej, parlament zakazał otwierania lokali wyborczych za granicą poza ambasadami i konsulatami. Jednocześnie wprowadzono obowiązkowe głosowanie i automatycznie wykreślanie z list tych wyborców, którzy nie brali udziału w wyborach dwa razy z rzędu. Wywołało to ogromne oburzenie mieszkających za granicą obywateli Bułgarii, których liczba według różnych danych wynosi od 1,5 do 2 mln.

Celem PF, popieranego przez partię GERB premiera Bojko Borysowa, jest ograniczenie głosowania w Turcji. Żyje tam ok. 150 tys. bułgarskich Turków o podwójnym obywatelstwie, postrzeganych przez liderów PF jako „piąta kolumna" tureckiego prezydenta Recepa Tayyipa Erdogana. W Turcji głosuje od 60 do 90 tys. osób, które oddają głos na partię tureckiej mniejszości Ruch na rzecz Praw i Swobód (DPS); ugrupowanie jest trzecią co do wielkości siłą polityczną w parlamencie.

Mieszkający w innych krajach Bułgarzy padli ofiarą tej polityki. Prezydent Rosen Plewnelijew zawetował część ordynacji dotyczącą ograniczenia ich praw wyborczych, lecz w maju parlament odrzucił jego weto. W obliczu licznych protestów środowisk bułgarskich emigrantów większość parlamentarna poszła jednak na pewne ustępstwa, pozwalając na utworzenie do 35 lokali za granicą, niezależnie od tego, czy chodzi o kraje unijne lub spoza UE.

Reklama

Posłowie tureckiej mniejszości określili środowe głosowanie jako „haniebny akt ograniczający prawa bułgarskich obywateli”. Ograniczeniom sprzeciwia się centroprawicowy Blok Reformatorski, również należący do koalicji rządzącej.

Z Sofii Ewgenia Manołowa (PAP)