Jednym z absurdów wojny z terrorem jest ukrywanie przez amerykański rząd ataków przeprowadzanych przy pomocy dronów. Jeszcze do niedawna administracja Baracka Obamy nie chciała o tym mówić publicznie. Dlaczego? - pyta w felietonie Eli Lake.

Jednym z absurdów wojny z terrorem jest ukrywanie przez amerykański rząd ataków przeprowadzanych przy pomocy dronów. Trudno wręcz wyobrazić sobie większe sekrety państwowe niż bezzałogowe samoloty, które zamieniają swój cel kulę ognia. Jeszcze do niedawna administracja Baracka Obamy nie chciała o tym mówić publicznie.

Zaczyna się to jednak zmieniać. W maju sam prezydent Barack Obama przyznał, że amerykańskie drony zabiły przywódcę Talików Mullaha Akhtara Mohammeda Mansoura. Ten krok ze strony Obamy był o tyle ważny, ponieważ Mansour został zabity w południowo-zachodnim Pakistanie, a zatem w miejscu, które nie jest uznawane przez USA za strefę walk.

Z kolei w wcześniej Biały Dom po raz pierwszy w historii opublikował dane na temat liczby cywilnych ofiar uderzeń dronów poza strefami walk. Jedna z osób związanych z amerykańskim wywiadem powiedziała mi, że USA ujawniając takie dane badają, na ile mogą sobie pozwolić jeśli chodzi o operacje przy użyciu dronów poza strefami, które Waszyngton uznaje za strefy walki z Al-Kaidą czy Państwem Islamskim.

Oczywiście ta otwartość amerykańskiego rządu pod koniec drugiej kadencji Obamy jest właściwa, ale nasuwa się pytanie, dlaczego zajęło to Waszyngtonowi tak dużo czasu?

Reklama

Ostatnio szef CIA John Brennan częściowo odpowiedział na to pytanie: USA działają za zgodą władz krajów, w których mają miejsce ataki przy pomocy dronów. Jest w tym jednak pewien haczyk. „Czasami kraje te nie chcą nagłaśniać faktu współpracy z USA i wolą zachować to w tajemnicy” – wyjaśniał Brennan. „Ale przestrzegam przed myśleniem, że USA po prostu wlatują w przestrzeń powietrzną innych państw bez wcześniejszego uzgodnienia” – dodał.

Jednak z informacji ujawnionych w 2010 roku przez Wikileaks wiemy, że niektóre kraje w poufnych kanałach dyplomatycznych przyznawały, że w tej kwestii okłamywały własne społeczeństwa. Jednym z przykładów takiej sytuacji jest ujawniona rozmowa prezydenta Jemenu Ali Abdullah Saleta, który mówi generałowi Davidowi Patraeusowi: „Będziemy dalej utrzymywać, że bomby są nasze, a nie wasze”.

Niemniej to ważne, że Brennan powiedział pewnie rzeczy publicznie. Z jednej strony chęć niektórych krajów do utrzymania w tajemnicy takich aktów jest zrozumiała. Żaden z państwowych liderów nie chciałby przyznać, że supermocarstwo działa na jego terytorium bez jego zgody. Jest to szczególnie ważne w świecie islamu, gdzie amerykańskie drony są postrzegane jako imperialne macki.

Ale Amerykanie płacą też swoją cenę za dyplomatyczną dyskrecję. Oznacza to, że aktywna rola USA w działaniach wojennych w Libii, Somalii, Pakistanie i Jemenie jest w dużej mierze ignorowana w opinii publicznej. Gdy USA wreszcie ujawniają, że kraje te również stanowią pole walki, wówczas opóźnienie ujawnienia tej informacji musi budzić podejrzenia. Wiele zagranicznych grup uważa, że ujawnione przez USA liczby na temat cywilnych ofiar ataków ze strony dronów są zaniżone.

USA robią też niedźwiedzią przysługę swoim partnerom w walce z terroryzmem, którzy poprosili o dyskrecję. Ludzie w tych krajach wiedzą, kto steruje dronami. Udając, że jest inaczej, liderzy tych krajów tracą możliwość uczynienia ze sprawy amerykańskich dronów sprawy publicznej. W końcu kłamstwo to będzie miało wpływ nawet na najbardziej dyskretnych dyktatorów, przez co zagrozi cichemu sojuszowi z USA, czyli temu, co miało w pierwszej kolejności ochraniać.

>>> Czytaj też: Stratfor: Turecki wywiad wiedział o przygotowywanym puczu