Czy podatki w Polsce naprawdę są wysokie? Nie potwierdzają tego porównania publikowane przez OECD, MFW oraz inne organizacje międzynarodowe. A czy wizerunek naszej skarbówki jest zły? To z kolei potwierdza wiele badań opinii. Zarzuty są jasne: fiskus jest nieefektywny, wykorzystuje przeciw podatnikom skomplikowane przepisy, jest zmienny i opiera się na interpretacjach wziętych z sufitu.
Ale podatnicy także potrafią pływać w tej mętnej wodzie. Wielu wykorzystuje niedoskonałe przepisy tak, by maksymalnie zaoszczędzić na zapłaconym podatku.

Tanie i mocne piwo

Jak ta wojna wygląda w praktyce? Oto przykład. Browar z centralnej Polski rozpoczyna produkcję piwa z minimalną zawartością słodu. Zastępuje go innymi składnikami: syropem glukozowym bądź maltozowym czy grysem kukurydzianym. Przekonuje, że to eksperyment, że wychodzi naprzeciw gustom klientów. Syropy są tańsze niż słód, a dzięki ich użyciu napój głębiej odfermentuje. Innymi słowy: z ekstraktu uzyskuje się więcej alkoholu, a konsument dostaje tańsze i mocniejsze piwo. Powinien więc być zadowolony. Pewnie jest. Podobne jak zadowolona jest firma.
Reklama
O co idzie w tej machinacji? Oparcie produkcji piwa na słodkim syropie zmniejsza koszty jego wytworzenia, a nowatorskie, mocne i tanie piwo daje gwarancję utrzymania się na coraz bardziej konkurencyjnym rynku. Ale jest coś jeszcze – gigantyczna oszczędność na podatku. Dobrym przykładem takiego produktu jest „piwo imbirowe” powstałe w wyniku fermentacji melasy imbirowej. Producenci uważają, że wytworzyli piwo, a więc mają prawo skorzystać z niższej stawki podatku. A że słodu w piwie jest tylko kilka lub kilkanaście procent? Producenci twierdzą, że nie ma żadnej jasnej normy, która nakazywałaby, by był on przeważającym składnikiem piwa. Powołują się na wyrok Trybunału Sprawiedliwości UE (co ciekawe, na ten sam wyrok powołuje się walczący z producentami fiskus). Wynika z niego, że jeśli nie da się obiektywnie odróżnić „eksperymentalnego piwa” od tradycyjnego wyrobu ze słodu, to powinien on korzystać z niższej stawki podatku. Wszyscy wiedzą, że efekt końcowy ma mało wspólnego z piwem, ale rzeczywistość rzeczywistością, a interpretacje interpretacjami.
Producentów czeka jednak niemiła niespodzianka. Po kilku latach oszczędności na podatku kwestionują urzędnicy celni. Producent słyszy, że wcale nie wyprodukował piwa, a tzw. napój fermentowany. Do takiej kategorii zalicza się np. sake. Takie trunki są o wiele wyżej opodatkowane (158 zł za 1 hektolitr produktu, wobec 7,79 zł). Produkt firmy był popularny (na rynku znalazł wielu smakoszy piwa gorszego w smaku, ale mocniejszego), więc decyzja urzędników oznacza, że trzeba dopłacić kilkadziesiąt milionów złotych akcyzy.
Kto ma w tym sporze rację? Andrzej Olkowski, prezes Stowarzyszenia Regionalnych Browarów Polskich oraz członek zarządu Browaru Kormoran, przyznaje, że jedynym argumentem, który może skłonić przedsiębiorców do produkcji napoju „piwopodobnego” na bazie syropu, jest ekonomia. Czyli oszczędności na podatkach. Jak ich zniechęcić do eksperymentów? – Chcemy zmienić dzisiejszą definicję piwa, tak aby łatwiej można było kwalifikować napoje „piwopodobne” do kategorii napojów fermentowanych – przyznaje.

Wszystko w koszty

Przykład drugi: koszty firmowe. Zarówno ustawy o PIT, jak i CIT pozwalają przedsiębiorcom pomniejszyć przychód o wydatki, które mają związek z uzyskanym przychodem albo zachowaniem i zabezpieczeniem jego źródła. Od reguły jest oczywiście cały katalog wyjątków, lecz ściśle określonych w ustawie. Wielu przedsiębiorców rozumie jednak te reguły po swojemu. Choćby pewien przedsiębiorca zajmujący się naprawą i sprzedażą samochodów ciężarowych. Chciał pomniejszyć przychód o wydatki na fortepian, sejf do przechowywania broni i odpisy amortyzacyjne od jachtu i samolotu. Odmówiły mu tego zarówno urząd, jak i izba skarbowa. Urzędnicy ustalili, że jacht nie został wynajęty i nie służył reklamie ani promocji firmy. Podobnie samolot, który przez cały czas stał w hangarze. A wydatki na sejf i fortepian to już zwykła ekstrawagancja. Sąd był trochę łagodniejszy. Uwzględnił, że przedsiębiorca próbował wynająć jacht, a więc przynajmniej te wydatki miały sens biznesowy. Pozostałe koszty nie miały żadnego związku z przychodem i służyły jego celom osobistym. Okazało się, że sejf służył głównie do przechowywania alkoholu.
Inna sprawa: znany polski siatkarz, były reprezentant kraju, tak jak wielu dobrze zarabiających sportowców, założył działalność gospodarczą. I w jej ramach rozliczał zarówno wynagrodzenie za usługi sportowe, jak i reklamowe. Pieniądze płaciły mu klub i Polski Związek Piłki Siatkowej. Siatkarz w koszty podatkowe zaliczał wydatki na zakup garnituru, koszuli i innej odzieży, a także produkcję materiałów multimedialnych na potrzeby prowadzonego przez niego portalu. Urzędnicy uznali, że to przesada. Siatkarz odwołał się i wyjaśniał, że wydatki na zakup odzieży były inwestycją we własny wizerunek, konieczną, aby prawidłowo świadczyć usługi reklamowe. A dzięki produkcji materiałów multimedialnych mógł na portalu analizować mecze pod kątem sportowo-marketingowym. Sprawa dotarła do sądu. Ten zgodził się z fiskusem. Stwierdził, że te zakupy miały więc charakter osobisty. Zwrócił też uwagę, że mężczyzna nie miał obowiązku prowadzenia portalu multimedialnego, na którym promował samego siebie.

Sprzedaż nieruchomości

Przemysław Antas, radca prawny i doradca podatkowy, opowiada, że popularnym nadużyciem podatkowym jest ulga mieszkaniowa. Co do zasady przychód ze sprzedaży nieruchomości uzyskany przed upływem pięciu lat od jej nabycia jest opodatkowany. Ale są wyjątki. Choćby taki, że jeśli w ciągu dwóch lat od sprzedaży lokal będzie przeznaczony na własne cele mieszkaniowe, to podatku się nie płaci. – Z tak określonych przepisów często korzystają inwestorzy – wyjaśnia ekspert. Kupują i remontują lokale, a sprzedają je z zyskiem bez zapłaty podatku. Przyłapani przez fiskusa tłumaczą, że kupili je dla siebie, nie w celach inwestycyjnych. Trudno, aby urzędnicy wierzyli, gdy inwestor kupuje i sprzedaje po kilka nieruchomości rocznie.
Czasami w tej podatkowej wojnie podjazdowej wykorzystuje się bliskich. W jednej ze spraw rozpatrywanej przez NSA podatnik twierdził, że otrzymał pieniądze od konkubiny tytułem powiernictwa. To pozwoliło mu uniknąć zapłaty podatku od czynności cywilnoprawnych. Urzędnicy ustalili jednak, że doszło do zawarcia opodatkowanej umowy depozytu nieprawidłowego (w uproszczeniu podatnik może obracać cudzymi pieniędzmi i docelowo musi je oddać). Zgodził się z tym też sąd.
Najnowszy sposób optymalizacji podatkowej to zawieranie umów z fundacjami. Za ich pośrednictwem obywatel świadczy usługi. Fundacja wystawia faktury, płaci VAT, zarobek przekazuje po potrąceniu prowizji swojemu podopiecznemu. Oczywiście podopiecznemu w cudzysłowie. W ten sposób maskowany jest fakt prowadzenia działalności gospodarczej.

Papierosy z cygara

Fiskus wobec kreatywnych podatników bywa bezradny. Wtedy jedynym rozwiązaniem jest zmiana przepisów.
Do 2015 r. podatnicy w pełni legalnie unikali akcyzy od produkcji papierosów. Wielu jeszcze pamięta łatwe do znalezienia budki i sklepiki z wielkimi szyldami „Papierosy za 6 zł”. Dlaczego tak tanio? Właśnie ze względu na podatki. Właściciele udostępniali klientom specjalną maszynę, a ci samodzielnie skręcali papierosy. Tytoń był sprzedawany w tym samym miejscu. Często pochodził z cygar bądź cygar kolekcjonerskich. Wszystko zgodnie z prawem. Przedsiębiorca udostępniający maszyny nie podlegał akcyzie, ponieważ to nie on produkował papierosy. On tylko wynajmował urządzenie. Producentem nie był też konsument. Branża tytoniowa szacowała wtedy, że taka produkcja papierosów to nawet połowa rynku. Fiskus zdawał sobie sprawę, że traci akcyzę, ale cały proceder był trudny do podważenia. Ostatecznie wprowadzono zmiany ustawowe. Od 2015 r. cały proceder jest już nieopłacalny, bo uważany za produkcję papierosów.
W takich przypadkach podejrzliwość fiskusa bywa uzasadniona. Choć czasami takie podejście może napytać biedy samym urzędnikom. Tak było w sprawie niepełnosprawnego mechanika. Do 2006 r. naprawiał zawodowo auta. Potem zachorował na kręgosłup i musiał się przebranżowić. Ciągle jednak posiadał garaż z kanałem i podstawowe narzędzia. W ramach sąsiedzkiej pomocy naprawiał samochody znajomym. W zamian oni odwdzięczali się żywnością: rybak dał mu kilkanaście kilogramów fląder, a rolnik w zamian za wymianę klocków hamulcowych 15 kg ziemniaków i 30 jajek. Urząd skarbowy doszedł do wniosku, że mężczyzna prowadził niezarejestrowaną działalność gospodarczą. Miała ona mieć charakter ciągły, zorganizowany i zarobkowy. Nie prowadził ksiąg rachunkowych, więc urzędnicy oszacowali jego dochód, porównując z innymi mechanikami. W konsekwencji musiał dopłacić fiskusowi ok. 7 tys. zł za 2011 r. Skarbówka była pewna swoich racji, dopiero gdański WSA w głośnym i prawomocnym już wyroku skrytykował ją za chęć opodatkowania „zwykłej międzyludzkiej życzliwości i serdeczności”. Sąd zwrócił uwagę, że według logiki urzędników nawet osoba, która codziennie kupuje sąsiadowi gazetę i dostaje w zamian drobne upominki, byłaby przedsiębiorcą.
Sprawa była na tyle głośna, że stała się przedmiotem poselskiej interpelacji „w sprawie znęcania się organów podatkowych nad obywatelami”. W odpowiedzi, z marca tego roku, wiceminister finansów Marian Banaś zapewnił, że sprawa jest precedensowa i nie powinna rzutować na działalność wszystkich urzędników podatkowych. Przyznał, że dokonał zmiany na kierowniczym stanowisku w odpowiedzialnej za nią izbie skarbowej. Dwa tygodnie później minister finansów Paweł Szałamacha rozesłał do podległych mu urzędników pismo, które resort na Twitterze określił następująco: „Będziemy łapać grube ryby”. Z dokumentu wynika, że kontroli podatkowych będzie więcej, ale dotyczyć będą głównie firm osiągających przynajmniej 5 mln zł obrotu rocznego. Co więcej, będą dokonywane na zasadzie analizy ryzyka. Urzędnicy poszukają więc pieniędzy w kieszeniach oszustów, a kreatywni podatnicy nie będą już priorytetem. Nie oznacza to oczywiście, że wygrali swoją bitwę z fiskusem. Ich zapewne też nie straci z oczu.