Lewicę ekonomiczną często się oskarża o idealizm, radykalizm i oderwanie od rzeczywistości. Ten opór podszyty jest strachem, że nowi socjaliści odrobili lekcję sukcesu neoliberałów i z powodzeniem zaczynają sięgać po ich patenty.
ikona lupy />
Dziennik Gazeta Prawna
Nieważne, czy mowa o Jeremym Corbynie, który głośno mówi, że odbuduje brytyjską Partię Pracy jako masową ludową siłę polityczną, czy o snującym wizję wyrwania amerykańskiej demokracji z rąk lobbystów Berniem Sandersie. Czy o greckiej Syrizie, która próbowała się postawić brutalnemu dyktatowi oszczędnościowemu w Unii Europejskiej. Nawet naszej Partii Razem (choć siła to wciąż znacznie mniejsza) też obrywa się co rusz za to samo. Zarzut brzmi zawsze: neosocjaliści chcą zawracać Wisłę (Tamizę, Potomak) kijem.
Reklama
Wciąż mówią, że należy wrócić do sprawdzonych rozwiązań z przeszłości: do wysokich podatków dla najbogatszych, do silnych związków zawodowych, do mniej rozbuchanej globalizacji. A przecież żyjemy w XXI w. W epoce końca pracy, aut Google’a i ekonomii dzielenia. Na szczęście – powiadają szydercy – zwykli obywatele nie chcą Corbyna, Sandersa, Warufakisa i Marceliny Zawiszy. Nie chcą ich eksperymentów i rojeń o bardziej sprawiedliwym społeczeństwie, zmniejszeniu wyzysku i prawdziwej redystrybucji. Koniec (siłą rzeczy niedokładnego) cytatu.
Słyszę tę argumentację bardzo często. I uważam ją za nieprawdziwą. Dotąd jednak nie potrafiłem ubrać w słowa swojego sprzeciwu. Na szczęście z pomocą przyszedł mi brytyjski bloger ekonomiczny Chris Dillow. Który powiada tak: neosocjaliści spod znaku Corbyna czy Sandersa nieprzypadkowo wkurzają centrowoliberalny establishment. Przypominają mu bowiem samego siebie z czasów świeżości i świetności. Weźmy taką Margaret Thatcher. Przecież ona była radykałką, idealistką i rewolucjonistką. A na dodatek umiała tę swoją rewolucję wcielić w życie. Złamała potęgę brytyjskiego świata pracy, dając przykład dziesiątkom naśladowców na całym świecie. Jej dzieło kontynuowali duchowi spadkobiercy thatcheryzmu spod znaku trzeciej drogi (to nic, że z innej partii): Tony Blair w Wielkiej Brytanii czy Gerhard Schroeder w Niemczech. Którzy narzucili społeczeństwu specyficznie rozumianą koncepcję modernizacji, w której nie ma już nawet zorganizowanego świata pracy (czyli największej zdobyczy XX-wiecznej socjaldemokracji). Są tylko zatomizowane jednostki, które muszą się dostosować do wymagań zglobalizowanego kapitału. Bo nie przetrwają.
Gdy się dziś patrzy na rozmach tego projektu politycznego oraz na rozmiar jego zwycięstwa, to aż dech w piersiach zapiera. Tak, neoliberałowie spod znaku Thatcher, Reagana, Blaira, Schroedera czy Clintona byli rewolucjonistami oraz radykałami. A to, że zdołali przedstawić swoje poczynania opinii publicznej jako wykwit pragmatyzmu, jest tylko dowodem ich skuteczności.
Dziś jednak role się odwróciły. Koszty społeczne neoliberalnej rewolucji stały się zbyt ewidentne. Wygasł też rewolucyjny impet dawnych radykałów. Lekcję odrobili neosocjaliści. I na tym właśnie polega fenomen Corbyna, Sandersa, Syrizy albo Razem. Zrozumieli oni, że radykalizmu i idealizmu w polityce i ekonomii nie należy się obawiać. Przeciwnie, można spokojnie wzorować się na rozmachu dawnego neoliberalnego projektu, tylko napełnić go odmienną treścią. I tak jak niegdyś thatcheryści czy blairyści proponowali radykalną transformację świata pracy, tak dziś Corbyn oraz Sanders dążą do równie radykalnej zmiany.
W latach 80. neoliberałowie nie godzili się na zastane relacje między pracą a kapitałem. I zdołali je przebudować. A dziś neosocjaliści nie godzą się na demokrację, w której partie w niczym się od siebie nie różnią i od lat przekierowują konflikt polityczny z bazy w nadbudowę. Świeżość ich oferty tak szybko się nie wypali. Wbrew temu, co wieszczą przeciwnicy takiego sposobu myślenia.