Podczas gdy nad Wisłą zastanawiamy się, czy gospodarka urośnie nam w tym roku o 3 czy 4 proc. (i dlaczego nie o więcej?), państwa rozwinięte na całym świecie muszą zadowolić się niższą dynamiką PKB. Od kilku lat nagłówki w prasie zagranicznej wręcz krzyczą, że wzrost gospodarczy znów zawiódł, nie zachwycił czy był niższy od oczekiwanego.

Coraz więcej ekonomistów podejrzewa, że uporczywie ślimacze tempo wzrostu nie jest wyjątkiem, ale regułą – „nową normą”, jak słabnące tempo wzrostu gospodarczego swojego kraju nazywają władze Chin.

Spośród teorii tłumaczących ten fenomen największą popularność zyskała koncepcja „długotrwałej stagnacji” (secular stagnation). Czym ona właściwie jest?

Na początek dowody

Ekonomiści dotychczas uważali za dogmat, że po każdym kryzysie gospodarka odbija się od dna. Nie inaczej jest tym razem, tyle że ożywienie gospodarcze ma znacznie słabszy charakter. Widać to dokładnie dzięki zestawieniu dynamiki wzrostu gospodarczego USA w trakcie najdłużej trwających epizodów tego wzrostu. Ośrodek badawczy Pew Research Center zestawił wzrost PKB w czasie pierwszych pięciu lat różnych okresów prosperity przypadających na lata 1961–1969, 1982–1990, 1991–2001 oraz 2001–2007, a następnie skontrastował je z pięcioma pokryzysowymi latami.

Reklama

Fundamenty

Od lat 80. fundamentem (w uproszczeniu) polityki makroekonomicznej jest gra stopami procentowymi, czyli kosztem pieniądza. Kiedy gospodarka spowalnia, ciała takie jak nasza Rada Polityki Pieniężnej obniżają stopy – w ten sposób pieniądze bardziej opłaca się inwestować niż trzymać w banku. Kiedy gospodarka przyspiesza, Rada obserwuje inflację i żeby nie dać się jej wymknąć spod kontroli, w odpowiednim momencie podwyższa stopy, zwiększając koszt pieniądza i zniechęcając do inwestycji. Problem pojawia się w momencie, kiedy stopy procentowe utrzymują się przez dłuższy czas na bardzo niskim poziomie, a mimo to gospodarka nie rusza z kopyta, bo inwestycje wleką się w tyle za oszczędnościami. Oznacza to, że standardowe środki polityki makroekonomicznej są nieskuteczne i nie potrafią pobudzić wzrostu gospodarczego.

Długotrwała stagnacja łączy w sobie diagnozę wymienionych wyżej czynników – które sprawiają, że biznes nie chce ryzykować inwestycji i woli dostępne środki ulokować w bezpieczniejszy sposób – z obecną polityką makroekonomiczną. Sednem tej koncepcji jest diagnoza, zgodnie z którą warunki do inwestowania są tak kiepskie, że aby je pobudzić, stopy procentowe musiałyby trwale zejść poniżej zera, co jest niemożliwe. Instytucje odpowiedzialne za politykę monetarną nie mogą więc ustalać stóp procentowych na takim poziomie, żeby inwestycje równoważyły skłonność do oszczędzania – punkt, w którym gospodarka pracuje na pełnych obrotach. A skoro tak, wzrost gospodarczy jest i będzie nijaki.

Jeśli teoria długotrwałej stagnacji jest prawdziwa, może oznaczać niebezpieczną alternatywę – albo szybki wzrost gospodarczy, albo stabilność finansowa.

Bez różnorodnych inwestycji kapitał będzie się koncentrował na jednym typie inwestycji, którą inwestorzy uznają za dochodową i bezpieczną – tak jak stało się z papierami dłużnymi zabezpieczonymi wartością hipotek na domach w USA. Jak wiemy, kolaps tych instrumentów wywołał ostatni kryzys finansowy.
Jednym z rozwiązań długotrwałej stagnacji są inwestycje prowadzone przez państwo, aby wypełnić w ten sposób lukę pozostawioną przez nieskory do ryzyka biznes. Jak z każdym programem inwestycyjnym obawy są jednak takie, że pieniądze trafią nie tam, gdzie trzeba, nie przysługując się gospodarce.

Co ciągnie gospodarkę w dół

Ponieważ do walki ze słabym wzrostem zaprzęgnięto zarówno ortodoksyjne (pakiety stymulacyjne, obniżka stóp procentowych), jak i nieortodoksyjne środki (luzowanie ilościowe, ujemne stopy procentowe) – a mimo to trwałe ożywienie nie nadeszło – ekonomiści zaczynają podejrzewać, że gospodarkę ciągnie w dół kombinacja czynników, na które politycy i banki centralne mają ograniczony wpływ lub wpływu nie mają wcale.

1. Demografia

Społeczeństwa w krajach rozwiniętych starzeją się i kurczą. A to pociąga za sobą spadek wydatków konsumpcyjnych. Mniej klientów (lub inna struktura wiekowa nabywców) to mniejsze zapotrzebowanie na produkty, zwłaszcza takie, których wytworzenie wymaga dużych nakładów (np. mieszkania). A skoro spada popyt, to biznes nie inwestuje w nowy sprzęt i nie tworzy nowych miejsc pracy. Dodatkowo starzenie się społeczeństwa oznacza, że mniej osób pracuje, więc gospodarka wytwarza mniej, niż gdyby mogła.

2. Edukacja

Jedną z metod zwiększenia wydajności gospodarki jest poprawa wykształcenia pracowników. Jednak niektórzy uczeni uważają, że w tym względzie nie można już wiele osiągnąć. W krajach Zachodu szkolnictwo jest powszechne, nie sposób więc podciągnąć przeciętnego poziomu wykształcenia jeszcze wyżej.

3. Nierówności

Od początku lat 80. nierówności w krajach Zachodu rosną, co ma negatywny wpływ na konsumpcję. Te same środki w rękach jednej osoby nie będą miały takiego samego wpływu na gospodarkę co rozdysponowanie ich między wielu ludzi. Bo w końcu ilu lodówek lub mieszkań potrzebuje milioner? To pociąga za sobą spadek inwestycji, bo skoro jest mniejszy popyt, to biznes nie widzi potrzeby inwestowania.

4. Koszt technologii

Po uczynieniu z sektora usług głównego motoru rozwoju zmalała wysokość nakładów inwestycyjnych w zachodnich gospodarkach. Do utrzymania konkurencyjności niekoniecznie potrzebne są nowoczesne linie produkcyjne. Firmy są w stanie dzisiaj robić więcej za relatywnie niewielkie pieniądze. A skoro tak, to nie chcą przepłacać – ale też mniej inwestują.

5. Kierunek rozwoju technologii

Kiedyś do zbudowania przedsiębiorstwa wycenianego na miliardy dolarów potrzebne były olbrzymie inwestycje. Dzisiaj podobną wartość można zbudować z niewielkim zespołem ludzi wyposażonym w komputery z dostępem do internetu – jak pokazuje przykład popularnych aplikacji: Instagram (12 osób, kupiony za 1 mld dol.) czy WhatsApp (19 osób, kupiony za 19 mld dol.). To oczywiście wpływa na poziom inwestycji w gospodarce.

6. Brak rewolucji

Chociaż postęp technologiczny jest niebywały, to nie generuje produktów, które w fundamentalny sposób zmieniałyby nasze życie. Technologia co prawda poprawia nasz komfort, ale nie zmienia go tak, jak zrobiły to kolej, elektryczność czy komputer. To wiąże się ze spadkiem dynamiki produktywności.

7. Dług publiczny

Rosnące poziomy zadłużenia różnych krajów sprawią (lub już sprawiają), że dotychczasowy poziom usług publicznych jest nie do utrzymania. To z kolei wiąże się ze spadkiem konsumpcji i zmniejszeniem nakładów inwestycyjnych. Puchnący dług skłania też państwa do większych oszczędności; odkładają więc to, co mogłyby zainwestować.

Terminu „długotrwała stagnacja” (inaczej: „uporczywa stagnacja”) po raz pierwszy użył amerykański ekonomista Alvin Hansen w przemówieniu „Rozwój gospodarczy a malejący przyrost ludności” wygłoszonym w 1938 r. na corocznym spotkaniu Stowarzyszenia Amerykańskich Ekonomistów. Uczony zastanawiał się, czy jest możliwe, aby amerykańska gospodarka zapewniała w trwały sposób pracę dla wszystkich.

Hansen przedstawił następujący wywód. Niskie bezrobocie jest konsekwencją wysokich nakładów inwestycyjnych. Te są napędzane przez trzy czynniki: postęp techniczny, odkrywanie i eksploatacja nowych ziem oraz nowych surowców, a także wzrost populacji. Tymczasem USA nie rozwijały się już terytorialnie, a ludność rosła wolniej niż wcześniej.

„Gwałtownie wchodzimy w rzeczywistość, w której będziemy musieli polegać na postępie technologicznym dla tworzenia możliwości inwestycyjnych potrzebnych do utrzymania pełnego zatrudnienia. Jestem coraz mocniej przekonany, że wolniejszy przyrost naturalny połączony z brakiem przełomowych odkryć technicznych bardzo mocno utrudnia osiągnięcie pełnego zatrudnienia.”
„Uporczywa stagnacja oznacza słabe ożywienia gospodarcze, które wygasają w zarodku, i recesje pozostawiające po sobie niedające się zlikwidować bezrobocie.” – konkludował Alvin Hansen.

Koncepcja Hansena szybko poszła w zapomnienie, bo amerykańska gospodarka otrzymała impulsy rozwojowe, o których mówił ekonomista – w tym powojenny baby boom, robotyzację przemysłu czy rewolucję IT. Odkurzył ją dopiero w 2013 r. Larry Summers, były sekretarz skarbu USA i rektor Uniwersytetu Harvarda, aby wytłumaczyć obecne słabe ożywienie gospodarcze.