Czy naprawdę żyjemy na przednówku wielkiego, nieuchronnego kataklizmu, do którego sami – czytaj: Zachód – się doprowadzimy? A może to nie do końca tak. Albo jeszcze dosadniej: może żadna katastrofa na horyzoncie się nie czai, a jedynie my zatraciliśmy zdolność racjonalnego myślenia?
Jest źle. Świat trzęsie się w posadach, przyszłość w czarnych barwach się rysuje, autorytety ośmieszone, moralne fundamenty w rozsypce. Gdzie się człowiek nie obejrzy, tam katastrofa. Młodzi pozbawieni pracy i perspektyw są pierwszym w historii pokoleniem, które może mieć gorzej niż ich rodzice. Unia Europejska stoi na skraju urwiska, już nikt nie pyta, czy spadnie, tylko kiedy i kogo pociągnie za sobą. Rosyjski niedźwiedź się obudził, szczerzy kły i szykuje się do wojny, a światowa gospodarka, wymęczona kryzysem i przysypana bilionami bezwartościowych dolarów, euro i jenów, od lat nie może złapać tchu. Neoliberałowie przetrącili kapitalizmowi kręgosłup, więc kuśtyka on z trudem, rozglądając się z niepokojem na boki, choć niepotrzebnie, bo i kto miałby mu zadać cios ostateczny. Przecież nie socjalizm, ten od lat spoczywa w pokoju pod grubą warstwą ubitej ziemi. No i jeszcze ta arabska szarańcza, z pasami Szahida na piersi, wlała się do nas od południa i wysysa życiodajne zasiłki, buduje meczety i głośno marzy o wsadzaniu chrześcijan do więzień. A za nią populiści, Donaldy Trumpy i Marie Le Pen, chcą wysadzić demokratyczny porządek w powietrze, w sumie to nawet podobnie jak żołnierze Państwa Islamskiego.
Katastrofa jest blisko, widać ją jak na dłoni. Anda Rottenberg w rozmowie z Magdaleną Rigamonti na naszych łamach mówi, że „jest taka społecznie zakodowana zasada, że jak się zaczyna mówić o wojnie, to ona będzie. (...). Na naszych obszarach nie było wojny przez ponad 70 lat. Otwieraliśmy się na innych, globalizowaliśmy, byliśmy jedną wielką, zhumanizowaną rodziną, teraz pochylamy się nad katowanymi zwierzętami i nawet karzemy ludzi za to, że biją psy. Staliśmy się wydelikaceni i wrażliwi”. Wtóruje jej Sławomir Sierakowski w „Polityce”: „Miało być lekko, łatwo i przyjemnie, a nagle właściwie bez typowego powodu Zachód stanął nad przepaścią. Każdy dzień przynosi jakiś wstrząs. Gorączka podnosi się w kolejnych społeczeństwach, zamach goni zamach, ogłaszane są stany wyjątkowe, obieg gospodarczy dławi deflacja, rozprzestrzenia się wirus populizmu. Jeśli słowo kryzys pochodzi z medycyny, to Zachód doprowadził się do stanu śmierci klinicznej. A wszystko przez to, że zapragnęliśmy coraz więcej i więcej wolności”.
To nie są wyjątkowe słowa, to norma. Jeśli dziś próbujemy opisać świat, to właśnie taki: na skraju upadku.
Reklama
Czy rzeczywiście jest tak źle? Czy naprawdę żyjemy na przednówku wielkiego, nieuchronnego kataklizmu, do którego sami – czytaj: Zachód – się doprowadzimy? A może to nie do końca tak? Albo jeszcze dosadniej: może żadna katastrofa się na horyzoncie nie czai, a jedynie my zatraciliśmy zdolność racjonalnego myślenia? Coś nam się w percepcji pokiełbasiło i nie widzimy tego, co jest, a jedynie to, co da się zamknąć w stuczterdziestoznakowych tweetach? W czasach, gdy każdy sąd jest równoprawny, gdy facebookowy savoir-vivre każe traktować na równi głos profesora i dyletanta, a debata publiczna niczym nie się różni od pogaduszek u cioci na imieninach, nie potrafimy już zastanowić się nad światem, a ulegamy stadnej histerii. Biją naszych! Kraj się wali! Idzie wojna! Niekończący się konkurs, kto głośniej i dosadniej.