Podróż zakończyła wizyta w Laosie, gdzie na konferencji prasowej Obama powiedział, że w stosunkach USA z krajami Azji nastąpił „niezwykły postęp” i mamy do czynienia z umocnieniem wpływów Ameryki.

Wcześniej prezydent odwiedził Chiny, gdzie w Hangczu uczestniczył w szczycie państw grupy G-20. Spotkał się tam m.in. z chińskim prezydentem Xi Jinpingiem. Obaj przywódcy poparli tam ratyfikację porozumienia z Paryża o redukcji gazów cieplarnianych, potrzebnego dla zahamowania zmian klimatu na Ziemi.

Wspólna deklaracja poparcia jest, zdaniem komentatorów, praktycznie jedynym znaczącym ostatnio sukcesem USA w dyplomacji z Chinami. Oba kraje emitują do atmosfery najwięcej gazów powodujących ocieplanie się klimatu. W innych sprawach trwają rozbieżności, których Obamie w czasie jego wizyty najwyraźniej nie udało się przezwyciężyć.

Reklama

Dotyczy to zwłaszcza konfliktu w sprawie ekspansywnej polityki Chin na Morzu Południowochińskim. W czasie spotkania krajów ASEAN (Stowarzyszenia Państw Azji Południowowschodniej) w Laosie Obama powiedział, że orzeczenie trybunału międzynarodowego, który stwierdził niedawno, że Chiny nie mogą sobie rościć pretensji do własności 90 procent powierzchni wód tego akwenu jest „prawnie wiążące” i „pomogło wyjaśnić jakie są reguły żeglugi w tym regionie”.

Na wyspach na tym morzu, do których pretensje roszczą sobie także inne kraje, jak Filipiny i Wietnam, Chiny budują bazy wojskowe. Pekin oświadczył, że nie uznaje orzeczenia trybunału.

Kiedy w ostatnią sobotę Obama wylądował w Hangczu – rozpoczynając tam swoją azjatycką podróż – miejscowe władze nie zapewniły prezydenckiemu samolotowi Air Force One odpowiednich schodów, którymi Obama mógłby zejść na płytę lotniska; prezydent musiał wysiąść tylnymi drzwiami.

Chińczycy blokowali w dodatku drogę grupie amerykańskich dziennikarzy towarzyszących prezydentowi. Kiedy ci protestowali, mówiąc, że „to nasz samolot i nasz prezydent”, usłyszeli w odpowiedzi: „A to jest nasz kraj!”.

W czasie podróży Obamy prezydent Filipin, Duterte, wygłosił tyradę przeciw amerykańskiemu prezydemtowi za to, że ten krytykował brutalność jego walki z plagą narkotyków. Znany z nieparlamentarnego języka Duerte nazwał Obamę „s...synem”. Obrażony prezydent USA odwołał umówione z nim wcześniej spotkanie.

Incydenty te wykorzystali przeciwnicy Obamy w USA twierdząc, że prezydent został „upokorzony”, co świadczy o spadku prestiżu USA na świecie za jego kadencji. Republikański kandydat na prezydenta Donald Trump ponowił ataki na Obamę mówiąc, że prezydent „nie jest szanowany” na świecie. Trump przypomniał, że kiedy Obama przybył z wizytą na Kubę i do Arabii Saudyjskiej, na lotniskach nie witali go przywódcy tych państw, tylko niżsi rangą funkcjonariusze rządowi.

Komentatorzy zwracają uwagę, że niezależnie od tych eksponowanych przez media incydentów, przybywając ze swoją ostatnią wizytą do Azji Obama nie miał najsilniejszych kart w ręku w rozgrywce o najważniejszą dziś sprawę dla polityki USA na tym kontynencie – układ TPP (Transpacific Partnership) o wolnym handlu między krajami rejonu Pacyfiku.

Układ ten, zawarty między 12 krajami z udziałem USA, stanowi ekonomiczną podbudowę zacieśnienia więzi Ameryki z ich sojusznikami w Azji wschodniej ponieważ określa reguły wolnego handlu na Pacyfiku, z wyłączeniem Chin. Układ nie ma jednak potrzebnego do ratyfikacji poparcia w Kongresie. Co więcej, nie popierają go również kandydaci do Białego Domu w tegorocznych wyborach, zarówno Hillary Clinton jak i Donald Trump.

Jeżeli USA nie ratyfikują TPP, zniechęci to do układu innych sygnatariuszy. Jak ostrzegają komentatorzy, wolny handel w rejonie Pacyfiku może się wtedy odbywać zgodnie z konkurencyjnym układem ACFTA, o wymianie między Chinami a 10 krajami ASEAN. Przewiduje on znacznie niższe normy ochrony środowiska i interesów pracowniczych niż TPP.

Z Waszyngtonu Tomasz Zalewski (PAP)