Wyobraźmy sobie całkiem prawdopodobne skutki zmian klimatycznych w 2045 roku. Lodowce na Grenlandii całkowicie topnieją, wskutek czego następuje podniesienie poziomu oceanów. Bezprecedensowo wielkie ogniska szkodników niszczą plony kukurydzy, pszenicy i ryżu. Prowadzi to do niedoborów żywności na całym świecie i ostrych zamieszek. W głównych miastach USA ulice są patrolowane przez armię.

W tak dramatycznej sytuacji USA mogłyby radykalnie zmienić swoją politykę, tak jak zrobiono to w czasie II wojny światowej? Z najnowszych analiz wynika, że są na to nikłe szanse.

Globalna emisja CO2 do atmosfery rośnie, a anomalie pogodowe są coraz częstsze – wysokie temperatury, susze, powodzie i podnoszenie się poziomu mórz. Nawet amerykańscy eksperci ds. bezpieczeństwa są zaniepokojeni tymi zjawiskami. Skala problemu może z dnia na dzień się zwiększyć – jeśli zmiany klimaty przekroczą punkt krytyczny – np. taki, w którym następuje zmiana kluczowych dla klimatu na ziemi prądów morskich. Konsekwencje takich wydarzeń mogą się wiązać z wybuchem nowych epidemii czy wojen, spowodowanych gigantycznymi migracjami ludności.

Jest zatem ważne, aby wiedzieć, czy w przypadku powszechnej świadomości takich zagrożeń, ludzie potrafiliby się zmobilizować i rozwiązać nadchodzące problemy? Właśnie m.in. tym problemem zajął się Hugh Rockoff, ekonomista z Rutgers University, porównując wyzwanie związane ze zmianami klimatu do wyzwania, jakie niosła ze sobą II wojna światowa. Wnioski z jego badań nie są zachęcające.

Reklama

Jak zauważa Hugh Rockoff, gospodarcza transformacja w czasie wojny wymagała jasnego planu ze strony rządu. Po ataku na Pearl Harbor, amerykańska armia kupowała po dobrej cenie broń, gumę i inne dobra. Wiele chętnych osób i firm przyłączyło się, aby pracować na rzecz zaopatrzenia.

Czy w przypadku wielkiego kryzysu klimatycznego udałoby się na podobnej zasadzie przełamać podziały w parlamencie i skierować wspólne działania w stronę odnawialnych źródeł energii, albo usunięcia miliardów ton węgla z atmosfery? A właśnie takiego wysiłku potrzeba, aby uniknąć wielkich zmian klimatycznych do końca tego stulecia.

Wielką przeszkodą na tej drodze jest technologia. W latach 40. XX wieku USA dysponowały wszystkimi technologiami, aby odpowiedzieć na zagrożenie. Jedyne, co trzeba było wówczas zrobić, to zwiększyć skalę zaangażowania. W przeciwieństwie do tamtej sytuacji, dziś nie istnieje technologia masowego usuwania węgla i nie wiadomo, czy można ją wymyślić na tyle szybko, aby cokolwiek zdziałać.

Jeszcze większym problemem niż technologie mogłaby być władza. W czasie kryzysu klimatycznego moglibyśmy bowiem nie doświadczyć pozytywnych emocji związanych z chęcią do poświęceń w imię dobra wspólnego – tak jak w czasie wojny. Wówczas ludzie godzili się na racjonowanie żywności i paliwa, mając świadomość, że przeniesienie nacisku z konsumpcji na produkcję wojenną służy wspólnym celom. Tymczasem zmiana klimatu może nie być wystarczającym bodźcem, aby wyzwolić tego typu jednoczące emocje. Zamiast tego moglibyśmy spodziewać się raczej nowych podziałów i wzajemnych oskarżeń.

Globalna konkurencja o surowce, również mogłaby ulec zaostrzeniu – szczególnie w sytuacji, gdy zmiany klimatyczne doprowadziłyby do zaburzenia ekosystemów i rolnictwa. Mniejsze konflikty o zasoby byłby jednak konfliktami o dużo mniejszym znaczeniu niż potrzeba zapewnienia wszystkim dóbr niezbędnych do przetrwania.

Krótko mówiąc, analogia do wysiłku wojennego sprzed 70 lat nie napawa optymizmem. Być może uda znaleźć się adekwatną odpowiedź na zmiany klimatyczne, ale raczej nie będzie to heroiczne działanie ostatniej szansy – tak jak w czasie II wojny światowej.

>>> Czytaj też: Katastroficzne prognozy meteorologów. Czekają nas wojny o dostęp do wody?