Już od dłuższego czasu w tytułach komentarzy opisujących sytuację na pierwotnym rynku mieszkaniowym pojawia się temat „deweloperskiej hossy”, która miałaby określać bieżący stan jego koniunktury. Tymczasem z podobnym zjawiskiem deweloperzy nie tylko nie mieli do czynienia od około 8 lat, ale przynajmniej tymczasem, niewiele wskazuje na to, by miało się stać ono ich udziałem w przewidywalnej przyszłości.
ikona lupy />
Indeks spółek WIG Deweloperzy / Media

Według informacji zamieszczonej w Wikipedii pojęcie hossy wywodzi z francuskiego słowa „hausse” oznaczającego w tłumaczeniu na język polski „zwyżkę” i określa „długotrwały trend wzrostowy cen papierów wartościowych lub towarów notowanych na giełdzie papierów wartościowych”.

Oczywiście tego typu definicja nie do końca jest precyzyjna. Po pierwsze bowiem towary zazwyczaj są notowane na giełdach towarowych, a sama hossa może dotyczyć poza akcjami i towarami także innych cenionych dóbr i rynków, takich jak chociażby nieruchomości czy dzieła sztuki. Co jednak najważniejsze, pojęcie hossy, podobnie jak i jej odwrotności czyli bessy, odnosi się tylko i wyłącznie do cen bądź cenowych notowań, a ściślej ich zmian w dłuższym okresie czasu i odpowiednio znaczącym zakresie.

Gdzie ta hossa?

Reklama

Na rodzimym rynku nieruchomości mieszkaniowych z klasyczną hossą mieliśmy do czynienia w latach 2006-2008, kiedy to wpadł on w niekontrolowaną spiralę windowania cen spowodowaną w głównym stopniu ultraliberalną polityką kredytową banków – tłumaczy Jarosław Jędrzyński z portalu RynekPierwotny.pl. Wzrost stawek mkw. krajowych mieszkań od momentu przyjęcia Polski do UE do chwili pęknięcia bańki spekulacyjnej w końcu 2008 roku osiągnął poziom 150 – 200 procent. Oznacza to, że w ciągu zaledwie kilku lat ceny wybranych mieszkań w Polsce, zarówno nowych jak i tych z drugiej ręki, w efekcie klasycznej histerii zakupowej mogły nawet potroić swoją wartość.

Obecnie, po korekcie z okresu 2009-2013 roku, od z górą trzech lat na rynku obowiązuje dość mocno już utrwalona cenowa stabilizacja. Jest ona doskonale widoczna w zestawieniu stawek z połowy 2013 roku, a więc początku obecnego boomu sprzedażowego, z wycenami mkw. nowych mieszkań z połowy bieżącego roku.

Dwucyfrowy procentowo wzrost zanotowano jedynie w Trójmieście, następnie blisko 7-procentowy w Warszawie. Stołeczne stawki poszły jednak w górę głównie za sprawą wprowadzenia oferty Złotej 44. W sumie średnia nieważona wolumenem cena mkw. mieszkań z sześciu głównych rynków mieszkaniowych kraju od początku boomu w połowie 2013 roku do połowy roku bieżącego wzrosła o zaledwie 3,6 proc., co daje około 1 proc. zwyżki rocznie. Za to oferta mieszkań deweloperskich, wynosząca dziś w sumie na omawianych rynkach około 50 tys. lokali, zwiększyła się o prawie 12 proc.

Jest to zjawisko o tyle ciekawe, że zachodzi w środowisku silnego ożywienia koniunktury, napędzanej rekordowym historycznie popytem na lokale deweloperskie. Za tego typu sytuację odpowiada przyjęta przez deweloperów mieszkaniowych polityka inwestycyjna, zakładająca pełne równoważenie rosnącego od trzech lat rekordowego popytu na nowe lokale. W efekcie ruchy stawek mkw. mieszkań z rynku pierwotnego w ciągu trzech lat miały, za wyjątkiem Trójmiasta, tylko kosmetyczny wymiar.

Co więcej, absolutnie nic nie wskazuje na to, by tego typu sytuacja miała ulec jakiejkolwiek ewolucji w przewidywalnej perspektywie. Jedynym czynnikiem, jaki w istotny statystycznie sposób może zaważyć na koniunkturze pierwotnego rynku mieszkaniowego, wpływając zarówno na parametry popytu jak i cen, jest rządowy program Mieszkanie Plus – tłumaczy ekspert portalu RynekPierwotny.pl. Wygląda jednak na to, że jego wdrożenie i osiągnięcie pełnej mocy produkcyjnej, to melodia dość odległej przyszłości.

A może hossa na giełdzie?

Już od dłuższego czasu analitycy giełdowi zwracają uwagę na istotny potencjał wzrostowy akcji spółek deweloperów mieszkaniowych, przede wszystkim z uwagi na trwającą już okrągłe 3 lata sprzedażową prosperity na mieszkaniowym rynku pierwotnym. Tymczasem wskaźnik koniunktury giełdowego segmentu deweloperskiego, pomimo znaczącej i wciąż potwierdzanej poprawy fundamentów branżowych tuzów, tkwił na mało satysfakcjonującym poziomie, dryfując od kilku lat w trendzie bocznym w okolicach zbliżonych do historycznych minimów.

Za taki stan rzeczy odpowiadał z jednej strony mocno ograniczony potencjał wzrostowy całej warszawskiej GPW, z drugiej natomiast absolutny brak wiary uczestników rynku giełdowego w sens inwestycji w akcje spółek deweloperskich.

Tymczasem trwająca już od początku ubiegłego roku mozolna zwyżka indeksu WIG-deweloperzy doprowadziła w ostatnim czasie do wyraźnego wybicia górą z kilkuletniego trendu bocznego. Obecnie wskaźnik przekraczając wyraźnie poziom 1700 punktów znalazł się najwyżej od sierpnia 2011 roku, a więc od z górą 5 lat, generując tym samym wstępny sygnał kupna akcji deweloperów.

Czy oznacza to początek hossy notowanej na GPW deweloperki mieszkaniowej? Z pewnością taki wniosek byłby na dzień dzisiejszy zdecydowanie przedwczesny. Jednak Indeks WIG-deweloperzy prezentuje się obecnie jako jedna z bardziej obiecujących przesłanek nadejścia nieco lepszych czasów nie tylko dla notowań spółek które reprezentuje, ale także dla całego szeroko pojętego rodzimego rynku giełdowego. Co więcej, utrzymanie bieżącej tendencji w najbliższych tygodniach i miesiącach prowadziłoby do dość sensacyjnie brzmiącej konkluzji, że najlepsze koniunkturalnie czasy dla krajowej branży deweloperskiej nie tyle zbliżają się do swojego nieuchronnego finału, ale dopiero nadchodzą.

>>> Polecamy: Ceny mieszkań w Polsce rosną szybciej niż na świecie