„Feminizm nie jest sexy” – skarcił mnie kolega, gdy upomniałam się o miejsce kobiet nie tylko jako autorek tekstów do Magazynu DGP, ale także na okładce gazety. Rzeczywiście tak się porobiło, że feminizm jest niepopularny i obciachowy. Nawet wśród tych kobiet, które są feministkami. I kobiecy strajk tego nie zmieni.



Tak, ale...”.

Taką odpowiedź w ostatnich dniach usłyszałam niezliczoną ilość razy. Tak odpowiadały kolejne kobiety zapytane o to, czy są feministkami. Autorka książki o kobietach przedsiębiorcach, była naczelna jednego z najbardziej wyrazistych serwisów o kobietach i dla kobiet, współorganizatorka spotkań dla kobiet zajmujących się programowaniem, kolejna tworząca grupę kobiet startupowców.

Tak, ale... „nie zgadzam się ze skrajnymi poglądami”, „mam swoją definicję feminizmu”, „nie w takim polskim wydaniu”, „lubię mężczyzn”, „taką nieagresywną”.

Reklama

Kobiety, które są feministkami, mają problem, by same siebie tak zdefiniować. Zresztą czy trudno im się dziwić, kiedy mężczyźni reagują komentarzami takimi choćby jak te pod wpisem Tomasza Terlikowskiego. Terlikowski, w wypowiedzi Krystyny Jandy, że dwa razy ciąża zagrażała jej życiu i gdyby funkcjonowało prawo w takim kształcie, jakie jest właśnie procedowane, zapewne by umarła – wyczytał, iż to jasne, że miała dwa razy aborcję, a teraz ma wyrzuty sumienia. Gdy sami zwolennicy zaostrzenia prawa antyaborcyjnego zaczęli go krytykować za manipulację, jeden z czytelników napisał tak: „To jest szlachetna kobieta, którą wrzuca Pan do jednego worka z feministkami, które być może chcą bez opamiętania usuwać ciąże na życzenie”.

– Dorobiono feminizmowi gębę ruchu skrajnego, kobiet, które nienawidzą mężczyzn i walczą o właściwie nie wiadomo co, bo przecież już mamy równouprawnienie – rozkłada ręce Małgorzata Druciarek, szefowa Obserwatorium Równości Płci.

– Krąży wizja, że feministka to wiecznie wściekła kobieta, walcząca z mężczyznami, która oburzy się, kiedy ktoś jej otworzy drzwi, i ilekroć widzi lodówkę, chce ją wnosić na siódme piętro – z przekąsem dodaje Katarzyna Czajka, czyli autorka bloga Zwierz Popkulturalny. Ale ta jej ironiczna wizja naprawdę nie jest przesadzona. – My feministki w jakiś sposób same zapracowałyśmy na taką gębę. Zarówno czasem działaniami, chybionymi w sensie ich odbioru, jak i grzechem zaniechań działań naprawdę ważnych – dodaje Druciarek.

Nie ma się co oszukiwać, że poniedziałkowy czarny protest będzie sukcesem. To wręcz jasne, że nie będzie. Siostry, przez lata zadbałyśmy o to, by nie było szansy na faktyczny silny kobiecy ruch w Polsce. Taki nie wielkomiejski, nie tylko na Facebooku, nie dla wykształconych z klasy średniej lub do niej aspirujących. Taki, którego same feministki nie będą się wstydziły.

Nie chodzę na panele...

Przy Okrągłym Stole wśród 60 osób siedziały dwie kobiety: Grażyna Staniszewska po stronie opozycji, po rządowej prof. Anna Przecławska. Kolejne trzy obradowały w zespołach (Janina Zakrzewska, Zofia Czaja i Irena Wóycicka). W tym do spraw nomen omen pluralizmu związkowego nie było już żadnej. Z perspektywy dwudziestu kilku lat wydaje się nam to szokujące. Dziś z powodu może i trochę fałszywej poprawności politycznej, ale jednak nie byłaby możliwa taka sytuacja.

Na pewno? Przed kilkoma dniami w Sopocie rozpoczęła się wielka, organizowana od kilku lat konferencja Europejskie Forum Nowych Idei. Przez trzy dni w tym nadmorskim miasteczku odbędzie się kilkanaście paneli, konferencji i spotkań o przyszłości świata, gospodarki i społeczeństwa. W tym roku na tym nowoczesnym, światowym EFNI poświęconym przyszłości pracy tylko 18 proc. prelegentów i prowadzących te panele to kobiety. Mniej niż jedna piąta. A, uwaga, organizatorem EFNI jest Konfederacja Lewiatan, na czele której stoi Henryka Bochniarz, jedna z twarzy i najważniejszych działaczek Kongresu Kobiet.

Ile kobiet było podczas niedawno zakończonego Forum Ekonomicznego w Krynicy, nie byłam w stanie podliczyć, bo jego organizatorzy (choć to już temat na inny tekst) wykaz uczestników mają tylko w wersji papierowej i zaproponowali, że wyślą go kurierem. Kolejne uczestniczki forum w Krynicy zauważają to, o czym w tym roku mówiła Magda Vášáryová, przewodnicząca Słowackiego Stowarzyszenia Kobiet „Żiviena”: – W Krynicy w czasie debat stosunkowo niewiele kobiet zabierało głos. Zdecydowaną przewagę mają mężczyźni. Na deptaku też przeważają mężczyźni. Z kolei w obsłudze przeważają kobiety. Kompetentne, znające języki, ale jednak pełniące funkcje pomocnicze. Czy tak powinno być?

Co roku taki sam głos. I co? I nic.

Od lat działa fanpage „Nie chodzę na panele, w których występują tylko mężczyźni” piętnujący brak kobiet w debacie publicznej i mediach. Jego nazwa stała się już symboliczna, ale nawołanie jest raczej głosem wołającego na puszczy.

Właśnie na urząd pełnomocnika rządu ds. społeczeństwa obywatelskiego i równego traktowania (tak od tego roku nazywa się niegdysiejszego rzecznika ds. równego statusu kobiet i mężczyzn) w ramach rekonstrukcji rządu powołano Adama Lipińskiego, czyli po prostu wiernego członka PiS, który z działaniami równościowymi nigdy nie miał nic wspólnego. I co? I nic.

W takiej atmosferze ktoś wpadł na pomysł, by w ramach globalnego sprzeciwu wobec ustawy drastycznie ograniczającej, ba, po prostu całkowicie zakazującej aborcji wrzucać swoje zdjęcia w czerni na Facebooka. A następnie pod wpływem także facebookowego postu Krystyny Jandy przypominającej kobiecy strajk na Islandii z 1975 r. pada pomysł, by podobnie zaprotestować w Polsce A.D. 2016.

Śmieszne, egzaltowane i pensjonarskie.

Idealnie pasujące do zjawiska, jakie w tym roku w swojej pracy magisterskiej absolwentka Uniwersytetu Jagiellońskiego Olivia Kłusek nazwała „latte-feminizmem”. Czyli takim dla kobiet z klasy średniej, posiadających wolny zawód, mających czas i pieniądze na drogą, dobrą kawę w kawiarni. Latte-feministki zajmują się obrazem kobiety w kulturze, seksualnością kobiet i zjawiskami dyskryminacji w polityce i miejscu pracy, np. nierównościami płacy na stanowiskach menedżerskich, przebijaniem szklanego sufitu czy parytetami na listach wyborczych.

– Czyli tym wszystkim, co kobiet w Polsce nie interesuje. Dla nich problemem jest brak umowy o pracę, brak miejsca w przedszkolu czy żłobku dla dziecka, praca w takim wymiarze, że nie mogą realizować się zgodnie z naturą, brak poczucia bezpieczeństwa w domu, kraju, w systemie prawnym, w którym żyją – tłumaczy Anna Kilijan, sekretarz redakcji Nowej Konfederacji i pracownik Fundacji Pro – Prawo do życia. Czyli działaczka strony konserwatywnej. Pytam ją, czy jest feministką. Po chwili zastanowienia odpowiada: – Tak, jestem. A to się moi znajomi zdziwią, jak to przeczytają. Co więcej, uważam, że feminizm jest nam potrzebny, choćby po to, by wypracowywać równowagę na rynku pracy umożliwiającą jednocześnie realizację aspiracji zawodowych, jak i rodzinnych tak dla kobiet, jak i mężczyzn. Ale już nie po to, by się zajmował sztucznymi problemami takimi jak to, czy mówić „pani minister” czy „ministra” lub oburzać się na panele bez kobiet. Tak, wiem, że chodzi o różnorodność debaty, o uwzględnianie kobiecej perspektywy, ale czy pomoże na siłę szukanie panelistek zamiast po prostu ciekawych ludzi? – dodaje Kilijan.

Grażyna, a nie sufrażystka

Polki da?z˙a? do równouprawnienia, „ale niezbyt radykalnie”, chca? byc´ wyemancypowane, „ale nie za bardzo”, pragna? osia?gna?c´ sukces, „ale nie kosztem rodziny” itd. Konkluduja?c, moz˙na wie?c postawic´ teze? o „samoograniczaja?cej sie? s´wiadomos´ci feministycznej Polek”. Przyje?cie niejednoznacznych postaw wobec feminizmu ma znaczenie adaptacyjne. Pozwala bowiem kobietom korzystac´ zarówno z osiągnięć ruchu feministycznego w sferze publicznej, jak i z tradycyjnych wzorów pośredniego, nieoficjalnego (lecz skutecznego) sprawowania władzy w sferze prywatnej” – pisała pięć lat temu socjolog z Uniwersytetu Adama Mickiewicza dr Monika Frąckowiak-Sochańska w swojej pracy „Postawy polskich kobiet wobec feminizmu. O samoograniczającej się świadomości feministycznej kobiet”. Powoływała się w niej na swoje badania sprzed kolejnych pięciu lat, w których przepytała dorosłe mieszkanki Poznania o postawy wobec feminizmu. Wynikało z nich, że wśród kobiet przeważają umiarkowane zwolenniczki ogólnych założeń ruchu feministycznego (23,5 proc. ogółu) oraz kobiety, które nie miały określonej, pozytywnej lub negatywnej, postawy wobec feminizmu (23 proc.). Tylko 14 proc. respondentek zadeklarowało, że są umiarkowanymi przeciwniczkami ruchu feministycznego, zaś po 5 proc. – jego zdecydowanymi zwolenniczkami bądź przeciwniczkami. Czyli dla większości to takie sobie nieszczególnie interesujące postulaty, może i ważne, ale ważniejsze jest tu i teraz, i codzienne problemy. Badanie sprzed dekady, ale niewiele się zmieniło.

– Feministki dla ogółu kobiet to te radykalne kobiety opowiadające, ile to aborcji przeprowadziły, i walczące z pozycji mieszkanki wielkiego miasta o jakieś naprawdę średnio zrozumiałe kwestie. I wiem oczywiście, że to jest taka trochę sztucznie przyprawiona gęba, ale ona jest przyprawiona także przez same feministyczne organizacje, które u nas działają. I dlatego właśnie mam taki problem z określaniem siebie jako feministki – tłumaczy Katarzyna Nowakowska, twórczyni i naczelna już niedziałającego serwisu Foch.pl, w nowoczesny, często kontrowersyjny sposób piszącego o kobietach. – Prawda jest taka, że my po prostu nie mamy tradycji feministycznych. U nas ten ruch nie miał jak się rozwinąć – dodaje Nowakowska.

Rzeczywiście, gdy w Wielkiej Brytanii formułowano postulaty emancypacji kobiet, a sufrażystki były aresztowane za walkę o prawo głosu, na ziemiach polskich angażowano się w walkę o odzyskanie niepodległości.

Gdy Zachód obejmowała druga, powojenna fala feminizmu, u nas znowu warunki polityczno-społeczne były odmienne. Masowa aktywizacja zawodowa kobiet w okresie PRL plus komunistyczna propaganda o wspólnej roli kobiety i mężczyzny w budowie nowego społeczeństwa tworzyły iluzję równouprawnienia. Nawet w opozycji rola emancypacji kobiet nigdy nie była tematem z głównego nurtu. Jak już Solidarność podnosiła tematy praw kobiet, to w kontekście zachowania lub zwiększenia przywilejów pracowników płci żeńskiej oczywiście tak, by rolę pracownicy mogły łączyć z rolą matki.

Brak historycznego przepracowanego feminizmu, który po kolei zajmowałby się konkretnymi problemami kobiet (w wielkim skrócie: pierwsza fala – wyborczymi i partycypacją polityczną, druga fala – prawami socjalnymi, ekonomicznymi i pracowniczymi, a trzecia – kulturowymi, prawami mniejszości, różnych odmian tożsamości kobiecej), spowodował, że wraz z transformacją zaczęły się u nas wszystkie te działania naraz. A do tego często zamknięte w wąskich, wręcz akademickich obszarach.

>>> Czytaj też: Religia w świecie pieniędzy. Jezus i Mahomet byli socjalistami

Zgubiona w skrócie

Karolina Wigura, doktor socjologii i szefowa działu politycznego w Kulturze Liberalnej, wskazuje na dwa podstawowe powody, dla których feminizm nie ma w Polsce lekko. – Po pierwsze to grzech zaniechania z pierwszych lat transformacji. Wątki feministyczne nawet przez same kobiety, którym one leżały na sercu, były odsuwane, odkładane na później, bo w końcu było tyle ważniejszych kwestii do odrobienia. W efekcie mieliśmy sytuację, w której kobiety sprawowały u nas ważne polityczne funkcje: premierem była Hanna Suchocka, a prezesem NBP Hanna Gronkiewicz-Waltz, ale z drugiej strony kwestie niezwykle ważne dla kobiet, jak równość płac, kwestie socjalne czy równouprawnienie na rynku pracy, pozostawały nierozwiązane czy wręcz tak naprawdę pogarszały się – tłumaczy Wigura.

Kolejnym grzechem było skupienie się na wspomnianych niezrozumiałych powszechnie problemach i bolączkach, czyli po prostu brak pracy u podstaw. – Trzecią wreszcie jest kwestia kulturowo-socjologiczna wyniesiona z czasów komunizmu czy wręcz jeszcze zaborów. Kobiety są wpychane do sfery prywatnej, domowej i patriarchalnie traktowane w tej publicznej. Mężczyźni na odwrót, są wypychani do sfery publicznej i protekcjonalnie traktowani w sferze domowej – tłumaczy Wigura i dodaje, że może nam się oczywiście wydawać, że w naszym otoczeniu jest inaczej. – Ile razy byłam dla kolegów naukowców „panią Karoliną” czy nawet „doktor Karoliną”, a nie „panią doktor”, gdy w tym samym momencie, miejscu, wydarzeniu do mężczyzny już zwracano się „doktorze” czy „profesorze” – rozkłada ręce.

W efekcie mamy dziś według niej dwa dominujące typy feminizmu. - Radykalny i retoryczny. Radykalny, który jak to z radykalnymi odłamami bywa, jest nie do przyjęcia dla przeciętnej Polki i Polaka. Bo też problemy, jakie podejmuje, są nie zrozumiałe dla ludzi. Np. przekonanie, że gdy w panelu jest tylko jedna kobieta, to w imię feminizmu nie powinna się w ogóle pojawiać. Podaje się różne powody: że jedna to za mało, bo to protekcjonalne zapraszanie tej jednej, by nie było podejrzenia dyskryminacji, a nie dla realnego równouprawnienia itd. - tłumaczy Wigura. - Retoryczny feminizm zaś to ten właśnie, który wie szumnie mówi o równouprawnieniu, o tym, że nie można dyskryminować z uwagi na płeć, że trzeba wspierać równość płci - tyle, że w praktyce tego nie robi. To taki niby-liberalizm tych, którzy korzystają z pracy i pomocy kobiet, ale nie podpisują ich w swoich publikacjach. Albo zapraszają co prawda do paneli dyskusyjnych…
- Ale w z relacji tej dyskusji głos kobiet zostaje wycięty w ramach skrótu - dopowiadam.

Ironicznie się uśmiechamy, bo to nie są jakieś teoretyczne przykłady. Niemałym skandalem, choć oczywiście środowiskowym, okazało się wyznanie Sławomira Sierakowskiego, czyli szefa lewicowej „Krytyki Politycznej”, że jego była wieloletnia partnerka Cveta Dimitrova była redaktorką każdego jego tekstu i pomagała przy autoryzacji każdego wywiadu. „Niektóre teksty, jak na przykład »Siła bezwstydnych« opublikowana w kilku pismach i językach, były faktycznie w połowie jej autorstwa” – przyznał.

Druga sytuacja też nie jest fikcyjna. Redakcyjne wycięcie dotknęło samą Wigurę kilka dni temu po tym, jak brała udział w debacie „Od KOR-u do KOD-u. Triumf i kryzys demokracji. Szukanie nowych odpowiedzi”. Streszczenie z tego wydarzenia ukazało się w „Gazecie Wyborczej” i... w relacji wycięto wszystkie obecne na debacie kobiety. Autor artykułu tłumaczył: „Karolino, byłaś wymieniona wśród uczestników panelu. Ktoś w redakcji musiał Cię wykreślić, skracając tekst”.

No dobra, to wciąż brzmi jak pensjonarska, hipsterska ekscytacja latte-feministek. Ale są przecież namacalne, zbadane i opisane dowody wciąż funkcjonującej dyskryminacji. „Zielona księga nierówności płci w prawie” opracowana w Instytucie Spraw Publicznych wymienia paragraf po paragrafie kolejne przykłady dyskryminacji powodujące, że kobieta średnio ma w Polsce o 500 zł mniejszą emeryturę niż mężczyzna, że w kodeksie pracy wciąż nieuwzględnione są charakterystyczne dla kobiet choroby zawodowe jak żylaki, fibromialgia (schorzenie reumatyczne tkanek mie?kkich) czy depresja, że dostęp do znieczulenia przy porodach wciąż jest uznaniowy.

Babski biznes

Susan Faludi na początku lat 90. opracowała termin „ backlash” (czyli „reakcja zwrotna”). Dotyczył on medialnej, politycznej fali wrogos´ci, niechęci wobec kobiet (czytaj: feministek), która nadeszła w Stanach Zjednoczonych w latach 80. XX w. po okresie poważnych, wręcz rewolucyjnych zwycie?stw ruchu kobiecego. Taki „backlash” mamy i teraz w Polsce. Zresztą nie po raz pierwszy, bo jak wskazywała Agnieszka Graff, analizuja?c je?zyk polskiej prawicy w latach 2004–2007, takie tematy jak m.in. aborcja, in vitro czy prawa mniejszos´ci seksualnych były już wtedy tak naprawdę tylko pretekstem do promowania konserwatywnego obrazu społeczeństwa z „prawdziwymi mężczyznami” i „normalnymi dziewczynami”.

Trudno znaleźć nawet zaangażowaną feministkę, która do konceptu kobiecego strajku podchodzi z entuzjazmem i przekonaniem, że będzie to wielki sukces. – To taka typowo polska akcja: na łapu-capu. W Islandii, do której tak się porównujemy, szykowano ten strajk rok. Rok na małej wyspie liczącej trochę ponad 200 tys. mieszkańców, by dotrzeć do każdej pojedynczej kobiety. A u nas w 38-milionowym kraju w kilka dni, bo przecież mamy internet i Facebooka – wzdycha Nowakowska. – Nie tylko z komunikatem co i po co nie udało się dotrzeć do kobiet tych spoza facebookowego światka, ale co nie mniej ważne, także do mężczyzn, którzy odbiorą to jak strajk przeciwko nim. A przecież nie chodzi o przeciwstawianie sobie płci – tłumaczy Nowakowska.

Z drugiej strony jednak, jak zauważa Druciarek, choćby to był nagły zryw, choćby tylko w dużych miastach i na Facebooku, i choćby to były tylko selfie w czarnych ubraniach, to jednak niespodziewanie wielu kobietom pozwoliło to przełamać opory, zdjąć gębę tej strasznej feministki i powiedzieć głośno o swoich poglądach.

- W Niemczech, Danii feministki zastanawiają się nad swoją dalszą działalnością, bo dotarły do takiego momentu, że właściwie wszystkie fundamentalne postulaty zostały zrealizowane i wdrożone przez państwo - opowiada dr Wigura. - Czyli prawnie, systemowo feminizm został potraktowany jako działanie propaństwowe, takie które wspiera jego rozwój, poprawę jakości życia, funkcjonowania społeczeństwa. Stał się takim „Staatsfeminismus” czyli „feminizmem państwowym”, jedną z norm funkcjonowania państwa. U nas zupełnie nie ma takiego zrozumienia tego terminu. A też bym chciała by liberalne feministki miały komfort zastanawiania się, czy jest sens by dalej funkcjonowały, skoro wszystkie ich postulaty już zrealizowano. W Polsce warto w tym celu także podjąć dialog z feministkami katolickimi - podsumowuje Wigura.ⒸⓅ

>>> Polecamy: Węgrzy kontra Europa. Jaki jest prawdziwy cel referendum w sprawie imigrantów?

ikona lupy />

Kup w kiosku lub w wersji cyfrowej