Nie da się uciec od tego pytania. Trump czy Clinton? Co to oznacza dla świata gospodarki i finansów? Przeczytałem ostatnio dwie ciekawe depesze – jedna mówiła o tym, że dolar się osłabia, bo Hillary Clinton wygrała pierwszą debatę prezydencką, a druga – że dolar się umacnia, bo... Hillary Clinton wygrała debatę prezydencką.
ikona lupy />
Dziennik Gazeta Prawna
Sytuacja na rynku walutowym potrafi się zmieniać wystarczająco szybko, by jednego dnia skonstruować dwie sprzeczne depesze, ale problem z interpretacją reakcji rynkowych na wybory w USA jest realny. Dotyczy pytania, czy ewentualna wygrana Donalda Trumpa stwarza niebezpieczeństwo silnego wstrząsu dla całej światowej gospodarki, co oznaczałoby silniejszego dolara, czy też stwarza głównie ryzyko – i to nie egzystencjalne – tylko dla amerykańskiej gospodarki, co oznaczałoby słabszego dolara. Innymi słowy, jak zły jest Trump – czy bardzo zły, czy tylko trochę zły?
Dolar, jak każda waluta, może się umacniać lub osłabiać w zależności od tego, na ile silna i bardziej stabilna wobec innych jest tamtejsza gospodarka. Ale dolar jest też bezpieczną przystanią, czyli walutą, którą inwestorzy kupują, gdy obawiają się jakiegoś globalnego kryzysu, nawet jeżeli kryzys ten ma źródło w samych Stanach Zjednoczonych. Po upadku Lehman Brothers dolar umocnił się w ciągu dwóch miesięcy w stosunku do koszyka innych walut o ponad 10 proc., czyli dużo jak na rynek walutowy. Dlatego można założyć, że jeżeli Stany staną się źródłem jakiegoś poważnego wstrząsu dla świata, to paradoksalnie dolar może się umocnić. Jeżeli zaś będą krajem w miarę stabilnym, ale z pogarszającymi się wskaźnikami makroekonomicznymi (jak wzrost gospodarczy, deficyt budżetowy, deficyt na rachunku bieżącym itd.), to dolar może się osłabić.
Reklama
Jeżeli zwycięstwo Trumpa przyniosłoby wstrząs dla światowej gospodarki, na przykład w postaci zrywanych sojuszy handlowych, to dolar rzeczywiście mógłby zyskać na wartości w stosunku do walut bardziej wrażliwych krajów. Najbardziej narażone są kraje Ameryki Łacińskiej, ale w falach strachu traci większość walut rynków wschodzących, więc polski złoty również mógłby dostać baty (nie mylić z tajlandzkim bahtem).
Niektórzy ekonomiści uważają, że ryzyko gospodarcze ze strony Donalda Trumpa jest bardzo poważne. Prestiżowy waszyngtoński think tank Peterson Institute of International Economics ostrzega, że ryzyko wprowadzenia w życie zapowiedzi Trumpa dotyczących podnoszenia ceł jest jak najbardziej realne i że może to doprowadzić Stany Zjednoczone do recesji. Konsekwencją byłaby oczywiście recesja także w wielu innych miejscach świata. Jednak taki scenariusz wydaje mi się mało prawdopodobny.
Czuję niechęć do Trumpa za jego agresywny styl polityczny, cynizm, prymitywizm, zaskakujące umizgi do Rosji, podważanie roli NATO oraz wykopywanie z grobu umarłych koncepcji ekonomicznych. Jednak krótkookresowe zagrożenie z jego strony wydaje mi się przeceniane.
Można przytoczyć kilka argumentów na poparcie tej tezy. Najprostszy jest taki, że mistrz cynizmu nie powinien mieć problemu z wycofaniem się z różnych obietnic. Ale nie chodzi tylko o ocenę osobowości. Stany Zjednoczone mają stabilny system instytucjonalny, w którym o jakąkolwiek rewolucję jest bardzo trudno. Ponadto jest to kraj, w którym gigantyczny wpływ na politykę mają duże korporacje, a im żadne gwałtowne ruchy stwarzające ryzyko kryzysu nie będą odpowiadały.
Do silnego wstrząsu w amerykańskiej i światowej gospodarce nie powinno zatem dojść. Ale jednocześnie wydaje mi się, że niebezpieczeństwo ze strony Trumpa istnieje – zamiast gwałtownych wstrząsów możemy obserwować pełzające zmiany na gorsze. Pominę tu aspekt geopolityczny, bo on jest dobrze opisywany na innych stronach tej gazety. Izolacjonizm nie pojawi się z dnia na dzień w świetle reflektorów, ale wycofywanie się Stanów Zjednoczonych z promocji wolnego handlu będzie miało długofalowe skutki.
Wiele amerykańskich korporacji, niechętnych rewolucjom, może sprzyjać pełzającemu protekcjonizmowi. A ten najłatwiej będzie osiągnąć dzięki słabszemu dolarowi. Trump otwarcie zresztą mówił o tym, że amerykańska waluta nie powinna być silna. Wprawdzie niechęć do globalizacji przejawia też Hillary Clinton, ale u niej postrzegam to jako zagranie taktyczne – historia polityczna Clinton sugeruje, że jest to osoba zdecydowanie wspierająca otwartość gospodarczą USA, wolny handel, czyli status quo ante. Nie jestem jej fanem, dziwi mnie, że demokraci nie potrafili wyłonić kandydata, który umiałby zdobyć powszechną sympatię, ale cenię jej przewidywalność.
Inny obszar aktywności Trumpa, który może być niekorzystny dla dolara, to polityka budżetowa. Trump jest de facto w tej dziedzinie drugim Bushem juniorem, czyli chce zaproponować ogromne cięcia podatków dla najbogatszych, kierując się mylnym przekonaniem, że to można osiągnąć bez powiększania deficytu budżetowego. Za Busha deficyt się mocno powiększał, mimo spadającego bezrobocia, a niemal całość korzyści podatkowych szła do najzamożniejszych obywateli. Relacja między deficytem budżetowym a rynkiem walutowym jest bardzo złożona, ale można uznać, że polityka fiskalna Busha była jedną z przyczyn, dla których w czasie jego kadencji dolar osłabił się łącznie aż o 40 proc. Zresztą za kadencji Busha seniora oraz w czasie drugiej kadencji Reagana dolar również się osłabiał.
Przypadek? Może. Ale raczej dostrzegałbym w tym jakąś republikańską niechęć do silnej waluty.
Choć porównanie Trumpa do Reagana i Busha seniora może stanowić niepotrzebną ujmę dla tych drugich.