Dlaczego tak wielu Amerykanów nie jest zadowolonych ze stanu gospodarki w swoim kraju? W odpowiedzi na to pytanie może być pomocny jeden prosty wykres.

Ekonomiści mierzą standard życia na różne sposoby. Wśród jednego z bardziej powszechnych sposobów jest obserwacja zmian wartości dóbr i usług, jakie dany kraj wyprodukował, przy uwzględnieniu inflacji i wzrostu populacji. Miara ta, zwana realnym wzrostem PKB na mieszkańca, zasadniczo pokazuje, jak dużo dochodu generuje średnio jedna osoba.

Załączony wykres obrazuje skumulowany wzrost PKB per capita w USA dla każdego roku od 1957 do 2015. Ten obraz świetna robota, która uwidacznia powojenne doświadczenia makroekonomiczne Stanów Zjednoczonych.

Z wykresu można wyciągnąć cztery istotne wnioski:

1. Wzrost gospodarczy w latach 60. i na początku lat 70. XX wieku był zazwyczaj silny. W każdym rok od 1966 do 1973 dochód per capita rósł od 30 do 40 proc. względem poprzedniej dekady. Nie jest więc niczym zaskakującym, że wielu Amerykanów wspomina ten czas jako złoty okres dla gospodarki USA.

Reklama

2. W każdym roku od 1984 do 2007 – czyli w czasie, który ekonomiści nazywają okresem „wielkiej stabilizacji” – dochód na mieszkańca rósł w tempie od 20 do 30 proc. względem poprzedniej dekady. To dlatego Amerykanie wspominają te lata jako dobry okres dla gospodarki.

3. Z kolei skumulowany wzrost PKB na mieszkańca w latach 2005-2015 był najniższy w branym pod uwagę okresie, czyli w tym przypadku od 1966 roku. Zasadniczo wyjaśnia to, dlaczego tak wielu Amerykanów nie jest zadowolonych z wyników gospodarczych USA w ostatnich latach.

4. Pomimo, że doświadczenie ostatnich lat może wskazywać, że USA utknęły w pułapce niskiego wzrostu na zawsze, to dobra wiadomość jest taka, że w przeszłości kraj już radził sobie z takimi zagrożeniami. Otóż skumulowany wzrost PKB per capita w latach 1951-1961 i w latach 1973-1983 wynosił nieco ponad 10 proc.

Co może zrobić rząd, o ile w ogóle cokolwiek, aby zwiększyć wzrost? Wielu ekonomistów odpowiedziałoby, że nic. Uważają oni bowiem, że długoterminowe prosperity to efekt zmian w innowacjach i demografii, które to czynniki leżą poza obszarem oddziaływania polityki makroekonomicznej.

W przeciwieństwie do nich można jednak argumentować, że polityka monetarna może mieć wpływ na wzrost. Spadek wzrostu w latach 1973-1983 miał wiele wspólnego z wysiłkami ówczesnego szefa Rezerwy Federalnej Paula Volckera, który chciał kontrolować inflację. To zupełnie inaczej niż od końca lat 60. do początku lat 70. XX wieku, kiedy to Fed pozwalał, by wysoka inflacja przyspieszała wzrost. Nieprzypadkowo też późniejszy okres „wielkiej stabilizacji” (1984-2007) był związany ze stosunkowo stabilną inflacją.

Fed odegrał także dużą rolę jeśli chodzi o słabe wyniki wzrostu w ciągu ostatniej dekady. Instytucja ta właściwie zaostrzyła politykę monetarną w ciągu ostatnich 4 lat pomimo, że poziom inflacji znajdował się poniżej 2-proc. celu. Innymi słowy, bank centralny nie prowadził prowzrostowej polityki.

Amerykanie mają rację, że domagają się lepszych wyników gospodarczych niż te, których doświadczali w ciągi ostatniej dekady. Rezerwa Federalna nie może oczywiście zaradzić temu sama – potrzebuje bowiem pomocy Kongresu, który ma możliwość przyspieszenia wzrostu poprzez zwiększenie wydatków na infrastrukturę i zachęcanie sektora prywatnego do inwestycji. Niemniej nie będzie większego wzrostu, jeśli bank centralny nie wykaże się większą chęcią pomocy.

>>> Czytaj też: Neoliberalny pociąg wykoleił Europę. Stary porządek sypie się na naszych oczach