Nie zmienia to faktu, że czworobok, którego boki wyznaczają katedra Sacré-Cour, Łuk Triumfalny, Wieża Montparnasse i plac Bastylii, jest naprawdę fantastyczny. Wszystko, co mieści się w jego środku, jest wspaniałe. No dobra, pisząc „wszystko”, mam na myśli jedzenie, wino i atmosferę. Inne jego atrakcje zupełnie mnie nie podniecają. Owszem, widok z wieży Eiffla zapiera dech w piersiach. Ale tylko dlatego, że tam na górze wieje tak bardzo, że za każdym razem, gdy postanawiacie otworzyć usta, zaczynacie dławić się własnym językiem. Łuk Triumfalny wydaje się imponujący. Na zdjęciach. Bo na żywo imponuje wyłącznie tym, jak bardzo jest brudny. Luwr? Być może słyszeliście, że aby dokładnie go zwiedzić, potrzeba dwóch miesięcy. W rzeczywistości jednak jest to czas, jaki należy poświęcić na stanie w kolejce po wejściówki. Samo zwiedzanie trwa maksymalnie kwadrans. Bo tuż przy wejściu porywa was ze sobą fala japońskich nastolatków dysponujących smartfonami w rozmiarze obrazu „Mona Lisa”, z której uwalniacie się z 15 minut później. W okolicach placu Pigalle. W przewodnikach turystycznych przeczytacie, że to miejsce, w którym można sobie kupić parę chwil rozkoszy z ekskluzywną, powalającą urodą, pachnącą i wyzwoloną paryżanką. Nie wierzcie w to. Obecnie wszystko, co jest w stanie zaoferować wam słynny Pigalak, to cios butelką w głowę i zapach moczu. To naprawdę wszystko.
Jeżeli jednak się uprzecie i mimo moich ostrzeżeń postanowicie zwiedzić Paryż, przynajmniej zróbcie to wieczorem z pokładu jednej z tych łodzi, które pływają po Sekwanie i serwują wykwintne kolacje. Przez trzy godziny ludzie ubrani we fraki będą przynosili wam do stolika najcudowniejsze przysmaki, których nazw nawet nie będziecie w stanie wymówić. Będą poili was wybornym winem. Będą przygrywali wam na fortepianie. A Wy będziecie mogli w tym czasie podziwiać i wieżę Eiffla, i Luwr, i katedrę Notre Dame, i całą resztę Paryża bez towarzyszących im tłumów, hałasów i zapachów.
Zaoszczędzony w ten sposób czas powinniście następnie poświęcić na siedzenie w knajpach, objadanie się, picie wina i chłonięcie niepowtarzalnej atmosfery miasta. Bo do tego nadaje się ono idealnie. No dobra, tak naprawdę nadaje się wyłącznie do tego. Żadnej innej rzeczy Francuzi nie potrafią zorganizować porządnie. Nawet kontroli paszportowej na lotnisku. Gdy w środę po południu wylądowałem w porcie Charles’a de Gaulle’a, tamtejsi celnicy wydawali się autentycznie zaskoczeni tym, że airbus A320 lecący z Warszawy mieści prawie 200 osób. Spodziewali się maksymalnie pięciu. W rezultacie przez pierwsze pół godziny zastanawiali się, co z nami zrobić, a przez kolejne półtorej przyglądali się naszym dokumentom tak podejrzliwie, jakby Warszawa była dzielnicą Damaszku.
Reklama
Gdy kilkuosobową grupą dotarliśmy do hotelu, recepcjonista o wdzięcznym imieniu Kim, tajskiej karnacji i fryzurze a la Johnny Bravo, najpierw zbladł, następnie zaparzył sobie kawę, zjadł lunch, poszedł do fryzjera poprawić swój największy atrybut, a następnie rozpoczął mozolną procedurę przydzielania nam pokoi. Trwało to wszystko przynajmniej godzinę, podczas której zepsuły się ksero, komputer, terminal do płatności kartami, długopis, winda i fryzura Kima. Taki właśnie jest cały Paryż. Irytujący i pasjonujący jednocześnie. Tak bardzo konsekwentny w swoim niezorganizowaniu, chaosie i spontaniczności, że trudno się w nim nie zakochać. Jest jak kobieta, która w kuchni przypala nawet wodę na herbatę, pierze waszą najlepszą białą koszulę razem ze swoim granatowymi dżinsami, a do golenia nóg zawsze używa waszej maszynki, bo własnej nigdy nie może znaleźć. Niemiłosiernie was to wszystko wkurza, ale macie świadomość, że nie da się jej nie kochać.
Po tym przydługim podróżniczym wstępie, którego nie powstydziłby się „National Geographic”, możemy zająć się salonem samochodowym, który odbywa się co dwa lata w Paris Expo Porte de Versailles. Zorganizowany jest on w równie przemyślany i intuicyjny sposób co targowiska w Bangkoku. Wszystko odbywa się w ośmiu halach połączonych ze sobą przejściami podziemnymi, nadziemnymi, tunelami, ruchomymi chodnikami, schodami i windami. Mapka tego wszystkiego wygląda jak tetris ułożony przez dwulatka – to zbiór porozrzucanych niedbale kwadratów, prostokątów i innych figur geometrycznych. Z planu wynikało, że w hali nr 5 znajdę BMW, ale wylądowałem w Renault. Postanowiłem więc przedostać się do Audi, jednak trafiłem na Mitsubishi. A zamiast Toyoty znalazłem toaletę. Damską. Hala numer 7 położona jest zaraz obok hali numer 3, zaś z hali numer 6 przechodzi się prosto do hali numer 8. Żeby z szóstki przejść do siódemki, trzeba przedostać się przez numery 4, 8 i 3. Jakież to francuskie!
Wierzcie mi: chciałem zdać wam relację z targów już tydzień temu, lecz cały czwartek poświęciłem na rozpracowywanie tego labiryntu (no dobra, przyznaję, że przy okazji rozpracowałem też trochę kieliszków wina) i dopiero w piątek zdołałem ruszyć do pracy. Może tego dnia też nie byłem do końca trzeźwy, ale już przynajmniej działał mój motoryzacyjny szósty zmysł. I wychwycił, że jest to pierwszy od dłuższego czasu salon, na którym zaprezentowano tak dużo nowych modeli „dla ludu”. Mogę zatem teraz spełnić prośbę tych wszystkich (łącznie z szefami Magazynu), którzy pytają mnie co chwilę: „Dlaczego piszesz tylko o drogich autach? Zrobiłbyś materiał o czymś tanim”. No więc dzisiaj chciałbym przedstawić wam 10 takich modeli. Nie robię tego jednak bezinteresownie. Mam po prostu nadzieję, że dacie mi spokój przez najbliższe kilka miesięcy...