Strumieniami płyną pieniądze, reklamodawcy się ślinią, wujek Google pozycjonuje strony. Kto zostanie ułaskawiony? Łapki w górę, kciuki w górę, wysyłajcie SMS-y. To jest dziś nasza kultura. Tym żyjemy, tym się ekscytujemy. Klimaty niczym z obrazu Bruegla „Taniec pod szubienicą”.
„Dokąd prowadzicie mnie rozpaleni wesołkowie, rumiane baby, chłopi pijani w siwy dym?” – śpiewał Jacek Kaczmarski. W tym właśnie rzecz, że donikąd. Doszliśmy do ściany. Wróciliśmy do czasów barbarzyństwa. Gorzej: zatraciliśmy granice. Smaku? Także. Ale również poczucia tego, co dobre, a co złe. Co wypada, a czego ludzie na poziomie nie robią ani nie mówią. Niegdysiejszy motłoch nazywany jest widownią, konsumentami, których gustom się schlebia. Pajace i klauny, zwani dziś celebrytami, urośli do rangi wyroczni.
A nam nie przeszkadza obrzucanie się błotem przez polityków, roasty Kuby Wojewódzkiego i jego przyjaciół, obrażanie restauratorów przez Magdę Gessler. Hejt w internecie traktujemy z dezynwolturą: jest. Takie czasy, taki klimat. Niekiedy ktoś z jakiegoś powodu się oburzy. Niedawno obiektem społecznego potępienia stał się Rafał Betlejewski, performer, twórca wielu akcji społecznych (m.in. Tęsknię za Tobą, Żydzie), który nakręcił prowokacyjny film o tym, do czego są w stanie posunąć się bezrobotni, aby dostać robotę. Mocny kawałek: fałszywi rekruterzy rozmawiają z osobami starającymi się o pracę w sposób uwłaczający ich godności. Tęgą kobietę aplikującą o posadę sprzątaczki proszą o zrobienie przysiadów, by sprawdzić, czy jest sprawna fizycznie. Młodego mężczyznę, który chce zdobyć etat kierowcy, dopytują o jego damsko-męskie związki i sposoby antykoncepcji. Jednak każdej ze swoich ofiar tłumaczą, że to prowokacja, że mieli na celu pokazanie tego, w jaki sposób traktuje się pracowników w Polsce, i to, do czego są zdolni ludzie, aby zarobić parę groszy. Ale i tak Betlejewski został wyklęty, odsądzony od czci i wiary. Przesadził? Pewnie tak. Niemniej jemu przynajmniej o coś chodziło. I, jak mi się wydaje, właśnie to zaangażowanie społeczne było jego głównym grzechem. Bo nie było wystarczająco fajne, niedostatecznie głupie i beznadziejne. Co innego roast.
Wiecie, czym jest roast? Definicja mówi, że to rodzaj komedii scenicznej, w której aktorzy (zwykle celebryci) obrażają się wzajemnie. Niejaki Michał Kępa prowadzący na początku tego roku roast Kuby Wojewódzkiego w następujący sposób „pojechał” z Anną Dereszowską: „Jest tak drewnianą aktorką, że partnerzy filmowi odmawiają jej scen łóżkowych, bo muszą sobie wyjmować drzazgi z fiuta”. Była kupa śmiechu. Wiele się pisało potem o tym. W konwencji, że to łamanie konwencji. Inteligentna zabawa dla wybranych. Potem były kolejne odcinki i kolejne żarty. I mogę się założyć, że to nie koniec łamania konwencji. Gdzie jest granica? Nie ma. W każdym razie ja jej nie widzę. Jedna z chińskich telewizji ma w swojej ramówce gromadzący miliony widzów program „Wywiady przed egzekucją”. Prowadząca go gwiazda Ding Yu jest tam boginią. Spotyka się ze skazanymi na śmierć, rozmawia z nimi, towarzyszy im w ostatniej drodze. Opowiadają jej o życiu, uczynkach. Ale ich czas wśród żywych upływa, a oni coraz bardziej się boją. W pewnym momencie stają się kupką drżących komórek, płaczą, ślinią się. I to jest ekscytujące. A teraz przerwa na reklamę.
Reklama
Jak daleko ten format stoi od któregoś z bliskich nam programów kulinarnych, w założeniu familijnych, w którym prowadzący poniża uczestników, łaje ich grubymi słowami, wyśmiewa, daje niemożliwe do zrealizowania zadania? Albo od dowolnego talent show, którego widownia może pośmiać się z nieudolnego uczestnika lamusa? Łamagi, zbyt tłustego albo zbyt chudego, nieśmiałego lub za bardzo wyszczekanego, ale zawsze śmiesznego lub budzącego nienawiść? Osoby odpowiedzialne za rekrutację uczestników pilnują, żeby w każdym odcinku znalazł się taki kozioł ofiarny, który skumuluje w sobie złe uczucia obserwatorów.
Od czego to się zaczęło? Od jedzenia robaków na planie parasurvivalowych projektów telewizyjnych czy od rozmowy Wojciecha Cejrowskiego z Frytką, którą prowadzący na oczach telewizyjnej widowni nazwał (no, nie całkiem wprost) kobietą sprzedajną, czyli dziwką, bo baraszkowała w wannie z niejakim Kenem na planie „Big Brothera” (jeszcze wtedy nikomu nie śniło się o nadawanym przez MTW programie „Warsaw Shore”). A może – w naszych realiach – momentem przełomowym był teleturniej prowadzony przez Kazimierę Szczukę, „Najsłabsze ogniwo”, w którym ta wyszydzała uczestników niepotrafiących odpowiedzieć na jej pytania? Socjologowie i psycholodzy społeczni, kulturoznawcy i etnografowie – ci wszyscy obserwatorzy naszego życia kulturalnego (sic!) – w różnych momentach są skłonni stawiać owe słupy graniczno-czasowe. Jednak ważniejsze od pytania co – bo wszyscy mniej więcej mamy świadomość tego, co się dzieje (nawet osoby deklarujące, że nie oglądają telewizji) – jawi się pytanie: po co? I dlaczego tak się dzieje? Z jakiego powodu ludzie decydują się na udział w takich widowiskach. Zarówno ci, którzy występują w nich jako uczestnicy-ofiary, jak i ci, którzy nimi kręcą. I jeszcze – gdzie jesteśmy my, ta widownia, ów motłoch.

Cały tekst przeczytasz w Magazynie Dziennika Gazety Prawnej lub e-DGP