Już w ubiegłą niedzielę Gruzińskie Marzenie najbogatszego Gruzina, b. premiera Bidziny Iwaniszwilego zdobyło 44 mandaty w wyborach proporcjonalnych (48,7 proc. głosów) i 23 mandaty w wyborach większościowych w okręgach jednomandatowych.

„Marzyciele” są też zdecydowanymi faworytami w dogrywce w okręgach jednomandatowych, w której obsadzonych zostanie pozostałych 50 mandatów. Wygrana w ponad 40 okręgach sprawi, że w nowym parlamencie „marzyciele” zdobędą konstytucyjną większość. To z kolei oznaczać będzie, że cała władza w kraju znajdzie się w rękach pomysłodawcy i założyciela Gruzińskiego Marzenia 60-letniego Iwaniszwilego, choć ten sam nie startował w wyborach i nie zajmie żadnego oficjalnego urzędu.

Właśnie na perspektywę jedynowładztwa Iwaniszwilego powołali się przywódcy „narodowców” decydując się jednak nie bojkotować drugiej tury wyborów większościowych i w ogóle całego parlamentu.

„W obecnej sytuacji, jako jedyna siła, opowiadająca się za prozachodnią polityką Gruzji, zrobimy wszystko, żeby nie pozwolić Iwaniszwilemu zaprowadzić w kraju jednopartyjną dyktaturę” – oznajmił nominalny szef „narodowców” Dawid Bakradze.

Reklama

Nieformalnym przywódcą tego ugrupowania wciąż pozostaje Saakaszwili, któremu rządy (2003-2013) w Tbilisi odebrał właśnie Iwaniszwili. Saakaszwili oskarża magnata, że jest marionetką Moskwy, a podlegli Iwaniszwilemu ministrowie (sam sprawował urząd premiera w latach 2012-13), po zakończeniu prezydenckiej kadencji Saakaszwilego oskarżyli go o nadużycia władzy, a gdy wyjechał z Gruzji (najpierw na Zachód, a potem na Ukrainę, gdzie sprawuje dziś stanowisko gubernatora Odessy), rozesłali za nim listy gończe.

Przed czterema laty, przegrywając z „marzycielami” wybory i władzę, „narodowcy” zdobyli 43,3 proc. głosów i wprowadzili do parlamentu 65 posłów. Tym razem wyborach proporcjonalnych zdobyli zaledwie 26,6 proc. wprowadzając do parlamentu tylko 27 posłów. Co gorsza, w pierwszej rundzie nie wygrali w żadnym z okręgów jednomandatowych, a tylko w dwóch z 73 ich kandydaci zdobyli więcej głosów od rywali (do wygranej potrzebna była ponad połowa głosów).

W swoim okręgu przepadła nawet Sandra Roelofs, żona Saakaszwilego.

Klęska „narodowców” jest tym dotkliwsza i upokarzająca, że przed wyborami buńczucznie zapewniali o swojej nieuchronnej wygranej i powrocie do władzy, a w dodatku rywalizowali ze znacznie słabszymi niż cztery lata temu „marzycielami”, którzy swoimi rządami rozczarowali większość Gruzinów. Ale nawet rozczarowani woleli pozostawić ich u władzy niż oddać ją Saakaszwilemu. Wyborcza dogrywka w 50 okręgach jednomandatowych pogłębi raczej rozmiary klęski „narodowców”, bo z wyjątkiem kilku, w pozostałych nie są uważani za faworytów.

Przegrane wybory nasiliły dodatkowo podziały wśród „narodowców”. Po ogłoszeniu wyników elekcji, Saakaszwili wezwał, by jego zwolennicy zbojkotowali nowy parlament, wybrany według niego w wyniku fałszerstw (obserwatorzy z Zachodu uznali wybory za uczciwe i wolne, a na akcję protestacyjną, do której wzywał Saakaszwili przyszło 200 osób). Przeciwko bojkotowi opowiedział się za to inny z przywódców „narodowców” Giorgi „Giga” Bokeria, którego ostatecznie poparła większość kierownictwa partyjnego z Dawidem Bakradzem na czele. W ten sposób Saakaszwili poniósł w wyniku wyborów nie jedną, ale dwie bolesne porażki.

Wybory, w których wzięła udział ledwie ponad połowa uprawnionych do głosowania (co, jak na rozpolitykowanych Gruzinów jest frekwencją niską) były wotum nieufności wobec całej gruzińskiej klasy politycznej, wyłonionej po „rewolucji róż” z jesieni 2003 r., która wyniosła do władzy Saakaszwilego. Dowodzi tego nawet zdecydowana wygrana „marzycieli”, którzy teraz zdobyli ok. 850 tys. głosów, podczas gdy cztery lata temu prawie 1,2 mln.

Sromotnie przegrali wybory ich niedawni koalicjanci – Partia Republikańska, Wolni Demokraci oraz Przemysł Ocali Gruzję – którzy w ogóle nie weszli do parlamentu. Po przegranej czołowi przywódcy Wolnych Demokratów Irakli Alasania, Wiktor Dolidze czy Zurab Abaszydze, odgrywający ważne role w poprzednich rządach „marzycieli”, wycofali się z życia politycznego. Do parlamentu nie weszła też liderka prorosyjskiego Ruchu Demokratycznego Nino Burdżanadze, jedna z przywódczego triumwiratu „rewolucji róż”, ani Szalwa Natelaszwili, szef populistycznej Partii Pracy.

Zarówno „marzyciele”, jak „narodowcy” opowiadają się za prozachodnią polityką Gruzji, ale za najbardziej prozachodnich w Tbilisi uważano republikanów i Wolnych Demokratów. Ich dotkliwe klęski oddają rozczarowanie Gruzinów Zachodem, a przede wszystkim reprezentowanym przez republikanów i „wolnych demokratów” liberalizmem. Klęskę poniósł też światowej sławy operowy śpiewak Paata Burczuladze, któremu wróżono, że na czele utworzonej partii Państwo Dla Ludu może stać się trzecią, polityczną siłą. Ostatecznie nie zdobył nawet 4 proc. głosów.

Dopełnieniem tego jest wyborczy sukces konserwatywnego, odwołującego się do prawosławia, antyzachodniego, za to przychylnego Rosji Sojuszu Patriotów, który jako jedyny poza „marzycielami” i „narodowcami” w wyborach proporcjonalnych przekroczył barierę 5 proc. głosów i wprowadził do parlamentu 6 posłów. O dodatkowych – choć nie daje się im żadnych szans – „patrioci” powalczą jeszcze w dogrywkach w okręgach jednomandatowych.

Wojciech Jagielski