Tu również mamy obniżki, choć w spojrzeniu kilkuletnim te międzynarodowe instytucje wciąż pozytywnie oceniają nasz kraj. A na to wszystko nałożył się głos samego Jarosława Kaczyńskiego, najważniejszego obecnie polityka w Polsce, który w rzadko spotykanej enuncjacji natury ekonomicznej ogłosił, że Polska będzie rozwijać się w tempie ponad 4 proc.
Warto to wszystko uporządkować. Dokąd zmierzamy? Nie chodzi mi o pytanie o ten lub przyszły rok, ale nasz potencjał rozwojowy w perspektywie od pięciu do dziesięciu lat – ekonomiści nazywają to czasami trendem długookresowym, laik mógłby powiedzieć, że chodzi o to, ile mamy pary w łapach. A to, czy będziemy się rozwijali w tempie 3 czy 4 proc., ma wbrew pozorom niemałe znaczenie dla życia przeciętnego obywatela. Ujmując problem dosadnie i obrazowo (choć w pewnym uproszczeniu), 1 pkt proc. różnicy we wzroście PKB w ciągu jednego pokolenia tworzy taką różnicę w dochodach, jaka dziś występuje między Polską a Białorusią.

Zacznę od wizji Kaczyńskiego, czyli obietnicy ponad 4-proc. tempa wzrostu polskiej gospodarki. Ten scenariusz jest bardzo ambitny. Wydaje się wyznaczać absolutne maksimum tego, co w najkorzystniejszych okolicznościach bylibyśmy w stanie osiągnąć. Dałbym mu szanse realizacji jak jeden na dziesięć. Politycy mają pełne prawo do rozpościerania przed wyborcami ambitnych planów, choć nie wiem, czy Kaczyński zdaje sobie sprawę, jak trudno będzie zrealizować jego wizję.

Wzrost o 4 proc. oznaczałby powtórzenie tempa rozwoju z ćwierćwiecza po transformacji, przy znacznie gorszych warunkach demograficznych. Przypomnę, że na wzrost gospodarczy składa się wzrost liczby pracujących oraz wzrost wydajności pracujących, czyli zdolności wytwórczych przeciętnego robotnika. Na przykład, jeżeli liczba pracujących rośnie średnio o 0,5 proc. rocznie, a przeciętna wydajność pracownika o 3 proc. rocznie, to wzrost gospodarczy wynosi 3,5 proc. Niestety ze względów demograficznych liczba pracujących wkrótce przestanie w Polsce rosnąć. Jeżeli zatem mielibyśmy osiągać wzrost gospodarczy taki jak w ćwierćwieczu po transformacji, to musielibyśmy notować wyższe tempo wydajności pracy.

To zaś wydaje się mało prawdopodobne z trzech powodów. Po pierwsze, część szybkiego wzrostu wydajności w latach 90. i 2000. była efektem czynników przejściowych, jak nadrabianie strat po fatalnej dekadzie lat 80. czy szybka liberalizacja handlu. Te czynniki już się nie powtórzą, nasza łódka dostała kilka mocnych podmuchów wiatru w żagle, ale na kolejne bym nie liczył. Po drugie, im wyższy jest poziom wydajności, tym trudniej o szybki jej wzrost – jest to tzw. efekt konwergencji. Wydajność pracy rośnie w Polsce nie dlatego, że wymyślamy nowatorskie sposoby organizacji produkcji, ale dlatego, że nadrabiamy zaległości wobec krajów rozwiniętych. Im te zaległości są mniejsze, tym tempo nadrabiania niższe. Po trzecie, w ostatniej dekadzie wzrost wydajności osłabł na całym świecie i nas to też w naturalny sposób dotyka.

Reklama

Zejdźmy teraz na ziemię lub raczej ze świata wizji do świata prognoz. Najnowsze przewidywania Banku Światowego są takie, że wzrost gospodarczy w Polsce w nadchodzących latach wyniesie ok. 3,5 proc. (średnia z prognoz na lata 2017–2018, przyjmuję, że jest to ocena potencjału długookresowego). Międzynarodowy Fundusz Walutowy daje nam ok. 3,2 proc. (średnia z lat 2017–2021). Osiągnięcie takich wyników oznaczałoby, że przeciętnie rzecz biorąc gospodarka zachowywałaby się lepiej niż w czasie ośmiu lat rządów Platformy Obywatelskiej. Można taki scenariusz łatwo uzasadnić wygasaniem negatywnych skutków kryzysu finansowego na świecie. Ale z drugiej strony, za PO było kilka czynników prowzrostowych, których teraz już nie będzie. Przede wszystkim, odczuwalny był pierwszy, silny efekt funduszy europejskich, które szerokim strumieniem zaczęły płynąć w 2009 r. Dziś też otrzymujemy wsparcie z UE o nominalnie podobnej wielkości, ale ono już nie będzie rosło. Ponadto Platformie udało się wyraźnie podnieść liczbę pracujących, m.in. dzięki ograniczeniu możliwości przechodzenia na wcześniejszą emeryturę. Dziś chęć do podnoszenia aktywności zawodowej Polaków jest już znacznie słabsza.

W tym momencie bardziej prawdopodobny scenariusz to wzrost gospodarczy w okolicach 3 proc. Na to złoży się zerowa dynamika zatrudnienia oraz ok. 3-proc. wzrost wydajności pracy. Piszę o zerowej zmianie zatrudnienia, ponieważ w Polsce nie ma już właściwie rezerw wolnej siły roboczej. Właściciel jednej z dużych firm opowiadał, jak jego pracownicy chodzą po wsiach sąsiadujących z fabryką, by znaleźć jakieś ręce do pracy. Stopa bezrobocia jest w Polsce na rekordowo niskim poziomie, a osoby nieaktywne zawodowo trudno będzie szybko uaktywnić.

Niektórzy twierdzą, że nawet 3-proc. wzrost trudno będzie osiągnąć. Sceptycy wskazują, że średni wzrost wydajności pracy w ostatnich latach wynosił zaledwie 2–2,5 proc., a w kolejnych nie będzie lepiej. Tym bardziej, jeżeli Polskę dotkną kolejne cięcia ratingów, podważające zaufanie do naszego kraju, rządowi PiS wymknie się spod kontroli budżet, a nowe programy socjalne i obniżenie wieku emerytalnego obniżą aktywność zawodową. Takie ryzyko na pewno istnieje i narasta. Ja jednak tego scenariusza wciąż nie traktuję jako najbardziej realnego. Wydajność powinna poprawić się w stosunku do średniej z ostatnich lat, ponieważ pracownicy zasysani przez grzejący się rynek pracy zaadaptują się do nowych zajęć, zdobędą nowe umiejętności i zwiększą swoją produktywność. Tak to już jest, że wydajność rośnie nieco wolniej w okresach, kiedy na rynek wchodzi wielu nowych pracowników, a później przyspiesza, gdy ci pracownicy nabędą odpowiednich umiejętności na swoich stanowiskach. Jednocześnie nie biorę na razie pod uwagę najgorszych scenariuszy politycznych, dając niejako kredyt zaufania ekipie wicepremiera Mateusza Morawieckiego.

Stać nas na 3-proc. wzrost gospodarczy, z pewnym marginesem błędu w jedną lub drugą stronę. Żeby osiągnąć znacznie wyższy lub niższy wynik, trzeba by dokonać cudów lub bardzo mocno coś w gospodarce zepsuć. Rozumiem, że rząd obiecuje to pierwsze, takie jego prawo, choć powinien zająć się też pilnowaniem, by nie zrobić tego drugiego.

>>> Czytaj też: Kto następny opuści UE? Oto, jak może wyglądać przyszłość Europy [ANALIZA STRATFOR]