ikona lupy />
Dziennik Gazeta Prawna
Lin pisze w niej, że państwo na dorobku powinno wybrać sobie kilka kluczowych branż i wspomagać działające w nich firmy. Ten wybór ma się jednak dokonać inaczej, niż uczy dorobek tzw. klasycznej ekonomii rozwoju, czyli pomysły, według których rozwijały się Wielka Brytania i Francja w wieku XVIII, USA i Prusy w XIX czy wreszcie Japonia i Tajwan w XX. Nowatorstwo „nowej ekonomii strukturalnej” polegać ma – według Lina – na mocniejszym oparciu w rynku. Bo to rynek ma tu wyznaczyć dziedziny, w których państwo będzie wspierało rozwój. Należy więc raczej skupić się na branżach, w których narodowi gracze już są mocni, a niekoniecznie wypuszczać się na nowe nieznane terytoria. Nie należy też się łudzić, że możliwe będzie wskoczenie od razu do ligi najnowszych technologii. Świat bowiem nie dzieli się dziś według prostej dychotomii: biedni – bogaci albo centrum – peryferie, tylko składa się z krajów znajdujących się na różnym poziomie rozwoju. I czasem lepiej wziąć kurs na rozwiązania polityczne, technologiczne czy infrastrukturalne z kraju znajdującego się tylko trochę dalej od nas. Niż próbować na siłę pokazać, że nagle możemy stać się czołowym producentem najnowszych rozwiązań nano- albo biotechnologicznych.
Jest zbyt wcześnie, by oceniać, czy droga wskazana przez Lina jest modelem, do którego zdąża Strategia Odpowiedzialnego Rozwoju (SOR) Mateusza Morawieckiego. Niektóre podobieństwa są tu oczywiste. Morawiecki podobnie jak Lin – i ku wściekłości nieznoszących go rodzimych liberałów – odmienia słowo rynek przez wszystkie przypadki. Ma natomiast spory problem z jasnym określeniem kilku kluczowych branż, w których polska gospodarka ma się specjalizować. Warto jednak przy tej okazji zwrócić uwagę na trochę inny wątek. To znaczy na krytykę, jaka płynęła i płynie wobec nowej ekonomii strukturalnej Justina Yifu Lina bardziej z lewej strony politycznej dyskusji. Może i dla Morawieckiego (niezależnie, czy się Linem inspiruje mocno, czy tylko trochę) będzie to krytyka pouczająca.
Reklama
Wystąpił z nią niedawno filozof z Uniwersytetu Michigan Daniel Little. Jego zdaniem nowej ekonomii strukturalnej brakuje kompasu. To znaczy jasno wytyczonego kierunku, w którym rozwój osiągnięty przy pomocy interwencji państwa ma właściwie prowadzić. To odróżnia Lina od innych ważnych ekonomistów (takich jak Ha Joon Chang, Dani Rodrik czy wcześniej Amartya Sen) piszących o szansach rozwoju krajów na dorobku. Oni do swoich rozważań wprowadzają bowiem takie elementy, jak chociażby demokracja. Na przykład Chang uważa ją za dobro samo w sobie, którego nie można złożyć na żadnym ołtarzu. Rozwój nie może więc polegać ani na ofiarowaniu wolnej ręki wszechwładnemu państwu depczącemu prawa obywateli, ani na oddaniu pola mitycznym rynkom, które zbyt łatwo prowadzą do przechwycenia władzy politycznej przez plutokratyczną mniejszość. Sen z kolei przekonuje, że kraje rozwijające powinny wystrzegać się myślenia według schematu „to my sobie teraz powtórzymy drogę industrializacji Wielkiej Brytanii, a potem – jak się dorobimy – to się pomyśli o takich rzeczach, jak sprawiedliwość społeczna, ekologia czy zrównoważony rozwój”. Mówiąc więc najbardziej ogólnie: pomysły i rady Justina Yifu Lina traktować należy jak ostry nóż. Którym da się zarówno posmarować chleb, jak i sterroryzować nielubianego sąsiada.
O tym wymiarze ekonomii rozwoju też zapominać nie możemy. A zwłaszcza nie powinien o tym zapominać Mateusz Morawiecki. Który jest wicepremierem rządu PiS. I jako taki odpowiada nie tylko za ambitny SOR, lecz również za niepokojące działania swojej partii na innych politycznych frontach. I nie może twierdzić, że przedłużający się spór o trybunał, skok na media publiczne oraz spółki Skarbu Państwa to nic wielkiego. ⒸⓅ