Donald Trump wygrał wybory prezydenckie w USA.

Zdaniem Kostrzewy-Zorbasa, spełnienie obietnic wyborczych przez nowego prezydenta USA oznaczać będzie, że polityka USA wobec reszty świata stanie się izolacjonistyczna w zakresie polityczno-wojskowym i protekcjonistyczna w zakresie ekonomicznym. "Można się spodziewać szybkiego osłabienia NATO, niestety wycofania części wojsk amerykańskich z Europy czy też nieprzysłania nowych, których rozmieszczenie m.in. w Polsce i ogólnie na wschodniej flance NATO uzgodniono na szczycie NATO w Warszawie" – powiedział.

Według eksperta, powodów wygranej Trumpa należy szukać w "emocjonalnym, nieracjonalnym podejściu znacznej części amerykańskich wyborców do polityki". "Jedno z badań pokazuje, że w przybliżeniu dwie trzecie zwolenników Trumpa w USA pragnie, aby powróciły lata 50. Oczywiście nie powrócą, ale świadczy to o emocjonalnym, nieracjonalnym stosunku do polityki, podobnym jak przy Brexicie w Wielkiej Brytanii. Na Brexit zagłosowali głównie Brytyjczycy, którzy za najlepsze lata w dziejach kraju i swoim życiu uważają czasy, zanim Wielka Brytania przystąpiła do wspólnot europejskich w latach 70. Dla nich ideałem były lata 60. i też 50. XX wieku" – zaznaczył Kostrzewa-Zorbas.

"To jest takie zapatrzenie wstecz, z którego nie może wyniknąć żadne rozwiązanie problemów dzisiejszych i żaden rozwój na przyszłość, ale sentymenty wygrywają" - ocenił.

Reklama

Kostrzewa-Zorbas uważa, że Trump wygrał wybory w USA dzięki nieoczekiwanym zwycięstwom głównie w stanach tzw. pasa rdzy, czyli pasa stanów amerykańskich, w których upadła duża część przemysłu ciężkiego, na przykład huty i kopalnie. W części tych stanów - mówił politolog - przemysł ma się dobrze, w tym amerykański przemysł samochodowy, ale jest go mniej niż kiedyś, a w szczególności w latach 50., "gdy symbolami nowoczesności postępu, dobrego życia i zamożności były dymiące kominy fabryczne".

"Większość tamtejszych wyborców zapragnęła, by wróciły te dymiące kominy fabryczne i obracające się koła nad szybami kopalni. To dotyczy w szczególności stanów Pensylwania, Ohio, Wisconsin i Michigan" - powiedział.

Inna sytuacja była na Florydzie, gdzie też doszło do niespodziewanego zwycięstwa Trumpa. "Zwycięstwo na Florydzie świadczy o wciąż małym udziale Latynosów w polityce amerykańskiej, ich małej aktywności” – uważa Kostrzewa-Zorbas. "Latynosi nie zgłosowali masowo, mimo że Trump straszył m.in. murem na granicy z Meksykiem oraz przedstawiał ich zbiorowo jako morderców, gwałcicieli i dilerów narkotyków. Latynosi to 18 proc. społeczeństwa amerykańskiego, ale tylko około 12 proc. aktywnych wyborców amerykańskich, ostateczna frekwencja Latynosów nie jest jeszcze znana, ale była poniżej ich własnych oczekiwań" - powiedział.

Do największych niespodzianek – według Kostrzewy-Zorbasa - należy zwycięstwo Trumpa w Wisconsin i prawdopodobne zwycięstwo w Michigan, a te stany łączy to, że mają najwyższy odsetek Polonii, po około 9 proc. "Gdyby Hilary Clinton i Partia Demokratyczna bardziej doceniła tamtejszą Polonię, która ma wysoką frekwencję wyborczą, to dzięki temu Clinton prawdopodobnie mogłaby wygrać w tych dwu stanach, odrobić tę niewielką w skali głosowania stratę do Trumpa. Gdyby jeszcze do tego Clinton doceniła Polonię w Pensylwanii, gdzie jest jej około 6 proc. – to byłaby prezydentem" – uważa Kostrzewa-Zorbas.

"Lekceważenie Polonii amerykańskiej źle się skończyło dla Clinton. Trump wprawdzie Polskę lekceważy, co widać po jego wypowiedziach o NATO, ale przynajmniej odbył jedno spotkanie z kierownictwem Kongresu Polonii Amerykańskiej" - podkreślił.

Politolog zwrócił uwagę na jeszcze jeden aspekt związany z amerykańskimi wyborami - na sondaże przedwyborcze, które wskazywały na zwycięstwo Clinton. "Cały przemysł badania opinii publicznej i przewidywania wyników wyborów poniósł klęskę, kolejną z wielu, ale ta jest największa" - ocenił. Przypomniał, że prawdopodobieństwo wygranej Hillary Clinton obliczano - w różnych instytutach - w ostatnich dniach przed wyborami na 65 do 90 proc., a w sondażach poparcia miała ona przewagę ponad 3 pkt. procentowych. Dotyczy to - jak zauważył - nie tylko instytutów związanych z lewicą, pracujących dla mediów liberalnych w USA czy w Europie, ale też tych związanych z prawicą. "Wszystko to zawiodło, cały ten przemysł stał się niewiarygodny i musi się fundamentalnie zmienić, albo będzie bezużyteczny" - podkreślił. (PAP)