STANISŁAWA CELIŃSKA: Opowiem pani o mojej religijności. Jezuska pokochałam, kiedy miałam 12 lat. Adorowałam jego grób. Pamiętam, że siedziało się pod takim białym welonem. Siedziałam i przeżywałam tę jego mękę. Potem mijały lata, a ja z wiarą miałam różnie, raz byłam dalej, raz bliżej, ale raz na jakiś czas taki filar stawiałam, a to przygotowałam monodram „Księga Hioba”, a to „Błękitną kolędę”. Teraz też pomyślałam, że coś dla Jezuska napiszę... Dwie kolędy napisałam, Maciek Muraszko zrobił piękną muzykę. Nagraliśmy też znane kolędy. A w szufladzie mam też coraz więcej tekstów na nową płytę. Okazuje się, że kiedy zaczęłam pisać, to się worek rozsypał, że mam w sobie sporo tej poezji. I nawet jak ostrzej coś napiszę, to muzyka Macieja te wszystkie ostrości łagodzi, a ludzie lubią łagodność, ona w nich wsiąka. Zresztą, myślę sobie teraz, że mocnej muzyki i mocnego tekstu w jednym już bym nie zniosła.

MAGDALENA RIGAMONTI: Wiara trzyma panią w pionie?

Chrystus to jest ten filar. Zresztą, strasznie mi się on podoba. Lubię go bardzo. Dla mnie to taki, że tak powiem, facet z jajami. Marzyłam, żeby zrobić o nim spektakl, ale nie o takim ckliwym, mdłym Jezusie, tylko mądrym, silnym i charyzmatycznym. Przypomniały mi się słowa mojego dziadka Antoniego Łysakowskiego, który tak mówił do swoich kobiet – żony, czyli mojej babci, i córki, czyli mojej mamy: moje drogie kobiety, najpierw kocham Boga, potem ojczyznę, a dopiero potem was. A teraz wiem, że jak Bóg jest na pierwszym miejscu, jak się go kocha, to kocha się i innych i drugiego człowieka. Jeśli Bóg jest w rodzinie, to i miłość jest.

Celińska zwariowała – tak o pani koledzy po fachu mówią?

Reklama

Może i mówią albo myślą, nie wiem. Wiem, że są tacy, którzy żałują, że nie ma mnie w teatrze u Krzysia. (…)

Krzysztofowi Warlikowskiemu nadal pani odmawia?

Nie jestem już w jego teatrze. Oczywiście, że dobro można pokazać za pomocą zła, problem w tym, że to zło musiałam ja pokazać. Ja, czyli aktorka, ja – Stanisława Celińska. Przyszedł moment, kiedy powiedziałam: dość. Nie wytrzymałam napięcia.

Pani jest aktorką.

I z jednej strony łapię dystans do roli, którą gram, a z drugiej angażuję się w nią, przeżywam, na scenie staję się postacią. A to z kolei nie jest dla mnie obojętne. Przecież postaci, które grałam w teatrze Warlikowskiego, wymagały ode mnie ogromnego zaangażowania, dojścia do spodu, wywracania bebechów. Po pięciogodzinnym spektaklu wracałam do domu jeszcze z postacią i zasypiając o trzeciej nad ranem czułam, że to wszystko we mnie siedzi. Poczułam, że Fedry już nie mogę grać... Już nie mogę popełniać na scenie samobójstwa. Nie mogę też już umierać w „Kabarecie Warszawskim”. W „Końcu” też. Nie mogłam dłużej babrać się w tym wszystkim, zmęczyło mnie to. Poza tym, dopóki w teatrze Warlikowskiego był Szekspir, dopóki byli wielcy, to można było grać. Ale kiedy pojawiła się literatura, moim zdaniem, grafomańska, to nie chciało się tego brać, za przeproszeniem, w usta...

PRZECZYTAJ CAŁY WYWIAD z cyklu #RigamontiRazy2 w Magazynie DGP, w czwartek 10 listopada.