Uchwalana w pośpiechu ustawa pomoże państwowym koncernom, zwłaszcza gdańskiej Enerdze, wyplątać się z niekorzystnych dla nich umów z prywatnymi inwestorami. Tych drugich i banki, które sfinansowały inwestycje o wartości blisko 30 mld zł, zostawi jednak na lodzie.

Zaproponowana przez grupę posłów ustawa ma zupełnie zmienić zasady gry w energetyce odnawialnej. Mimo to jest procedowana w błyskawicznym tempie. Jeszcze kilka dni temu nikt o niej nie słyszał, a wczoraj została przegłosowana na komisji, dzisiaj będzie dyskutowana na posiedzeniu plenarnym i jest już niemal pewne, że jutro zostanie uchwalona przez Sejm. A to wszystko na ostatnim posiedzeniu izby niższej parlamentu przed wakacjami i przy zamkniętych dla zainteresowanych drzwiach.

Nowelizacja ustawy o odnawialnych źródłach energii zmieni jeden z kluczowych elementów systemu wsparcia „zielonych” elektrowni. Ich właściciele oprócz sprzedaży prądu, zarabiają na przyznawanych im zielonych certyfikatach. W imieniu swoich klientów następnie odkupują je spółki energetyczne. Minimalny popyt na certyfikaty wyznacza rozporządzenie. W tym roku to 15,4% w stosunku do całej sprzedawanej klientom energii.

Sprzedawcy energii mogą zrealizować swój obowiązek także w drugi sposób – wpłacając na konto państwowego funduszu „opłatę zastępczą”. Poza nielicznymi wyjątkami tego jednak nie robią. Opłata kosztuje bowiem 300 zł za każdą megawatogodzinę, a zielone certyfikaty mogą dziś kupić na giełdzie po niespełna 30 zł. Jednak po nowelizacji opłata będzie wynosić tylko 25% więcej, niż rynkowa cena certyfikatów z ostatniego roku. Ponieważ w 2016 roku certyfikaty kosztowały jeszcze ok. 74 zł, to od wejścia w życie ustawy (prawdopodobnie już we wrześniu) opłata spadnie z 300 zł do 92 zł. A wiele wskazuje na to, że od stycznia wyniesie już tylko 40 zł.

Popyt na certyfikaty spadnie

Reklama

Jeżeli różnica między opłatą zastępczą a ceną zielonych certyfikatów będzie niewielka (i w dodatku skorelowana), spółki energetyczne nie będą miały interesu w dalszym kupowaniu certyfikatów. Tak działo się już w latach 2006-2011, gdy pomimo ich dostępności na rynku, spółki energetyczne wpłacały ogromne opłaty zastępcze. Jeżeli to się powtórzy – a wszystko na to wskazuje – ustawa będzie gwoździem do trumny dla istniejących ekoelektrowni, bo nie będą wstanie sprzedawać swoich certyfikatów, a na pewno nie będą tęgo mogły robić drożej, niż dziś. Tymczasem już w 2016 roku (przy wyższych wówczas jeszcze cenach certyfikatów) aż 70% farm wiatrowych wygenerowała straty, które łącznie sięgnęły 3 mld zł.

>>> Czytaj też: Strategia energetyczna Polski, czyli ile węgla w węglu

Kto zyska na ustawie?

Wśród dziesiątki ekspertów z rynku, z którymi rozmawiali dziennikarze WysokieNapiecie.pl, najczęściej wskazywanym beneficjentem ustawy jest gdańska Energa. Kontrolowana przez Skarb Państwa spółka ma bowiem wciąż umowy długoterminowe na zakup certyfikatów od właścicieli farm wiatrowych (m.in. portugalsko-chińskiego EDPR). Dwie inne państwowe spółki – Tauron i Enea – już takie umowy wypowiedziały i procesują się właśnie z niezadowolonymi inwestorami.

Energa także próbowała przynajmniej częściowo wypowiedzieć umowy zawarte z mniejszymi fimami, ale w kwietniu przegrała spór o ponad 100 mln zł z polsko-amerykańskim Wind Invest ws. farmy wiatrowej Boryszewo. Po czterech latach walki i kasacji w Sądzie Najwyższym inwestorzy przekonali sąd, że Energa miała świadomość tego jakie umowy podpisuje, że przez pewien czas była ich beneficjentem, a teraz powinna wziąć na siebie ryzyko biznesowe. Spór o kolejnych 40 mln zł z tym samym inwestorem jeszcze trwa.

Jak przyznał niedawno zarząd Energi, koszt zakupu zielonych certyfikatów przez koncern w 2016 roku nie zmalał w stosunku do roku poprzedniego, chociaż cena zielonych certyfikatów na giełdzie stopniała w tym czasie o 40%. „Na taki stan rzeczy wpływ mają przede wszystkim, zawarte wiele lat temu, długoterminowe kontrakty na zakup zielonych certyfikatów, w ramach których zakup jest realizowany po cenach kształtowanych w oparciu o stałą opłatę zastępczą, a nie o ceny rynkowe” – wyjaśnili menadżerowie spółki w sprawozdaniu rocznym.

Informacje, że to właśnie Energa inspirowała zmiany ustawowe potwierdził w rozmowie z WysokieNapiecie.pl także jeden z posłów podpisanych pod projektem. Otwarcie o skutkach ustawy na wtorkowym posiedzeniu sejmowej komisji mówił także wiceminister energii Andrzej Piotrowski. – Jeżeli w kontraktach dwustronnych sprzedawana jest ponad połowa certyfikatów, to nie można tu mówić o prawdziwym rynku – podkreślał. Jak dodał, efektem nowelizacji będzie większy wolumen sprzedaży certyfikatów w obrocie giełdowym, a więc po rozwiązaniu umów długoterminowych.

To właśnie sama istotna zmiana w zakresie opłaty zastępczej, a nie nawet jej dokładna wysokość, ma tu kluczowe znaczenie. Znaczna zmiana sytuacji może stać się bowiem uzasadnieniem do wypowiedzenia umowy na podstawie kodeksu cywilnego, bez względu na to jak dobrze w samej umowie chronione są obie strony.

Od osoby zbliżonej do Ministerstwa Energii usłyszeliśmy, że resort ma wątpliwości co do podpisywanych przez poprzednie zarządy Energi umów długoterminowych na zakup certyfikatów. Po spadku ich cen na giełdzie Energa znalazła się bowiem w bardzo niekorzystnej sytuacji i różnicę między ceną rynkową, a umowną musi dopłacać z własnej kieszeni. Jak usłyszeliśmy, chodzi o setki milionów złotych. Prezes koncernu z czasów PO, Mirosław Bieliński, nie otrzymał od akcjonariuszy (gł. Skarbu Państwa) absolutorium, chociaż nie był bynajmniej wyjątkiem. Jego los podzielili też prezesi Taurona, PGNiG, KGHM, PKP czy PZU.

Będą pozwy?

Gest rządu w stronę państwowej firmy wystawa go jednak na pierwszą linię ognia. O ile w dotychczasowych sporach z Tauronem, Eneą czy Energą inwestorzy musieli sobie radzić sami przed polskimi sądami.

Czy teraz inwestorzy będą mogli zaskarżyć Skarbu Państwa, co na to Unia Europejska? O tym w dalszej części artykułu na portalu wysokienapiecie.pl

>>> Polecamy: Niemcy przyspieszają z Energiewende