Firmy farmaceutyczne sponsorują specjalistyczne kursy dla aptekarzy. Organizatorzy przekonują, że dzięki temu nie płacą oni za obowiązkowe szkolenia. Uczestnicy narzekają, że nauce towarzyszą reklamy leków.
Zgodnie z wymogami resortu zdrowia każdy farmaceuta musi nieustannie podnosić kwalifikacje. Ale za naukę trzeba płacić: jednodniowe szkolenie kosztuje od 150 do 400 zł. A takich kursów trzeba odbyć około 10 (w ciągu 5 lat należy zdobyć 100 pkt). Pojawiają się zatem oferty sponsorowane.
Mechanizm jest prosty: uprawnienia do przeprowadzania szkoleń mają tylko wybrane uczelnie. Te wchodzą we współpracę z firmami. Koncerny w ten sposób docierają do klientów, uczelnie mają pieniądze od uczestników kursu, a farmaceuci – punkty, które zbierają w ramach szkoleń.
– Od przedstawicieli firm w przerwach dowiadywaliśmy się, że tabletki na gardło danej firmy są najskuteczniejsze. Były też wykłady promocyjne, które nie były punktowane i można było z nich wyjść, ale odbywały się w środku kursu, więc większość i tak zostawała – wspomina farmaceuta, który szkolił się w zeszłym roku.
Obecnie furorę robią kursy „Opieka farmaceutyczna 2015”, których organizatorami są Warszawski Uniwersytet Medyczny i agencja marketingowa G-Pharma. Sponsorami są firmy farmaceutyczne, m.in. Prenatal, Ziaja, Merck, Lekam.
Reklama
Sęk w tym, że tematy szkoleń nie są zgodne z wytycznymi Centrum Medycznego Kształcenia Podyplomowego. Niezgodny jest też czas wykładów: wynosi ok. 20–30 min. – Zgodnie z przepisami farmaceuci otrzymują jeden punkt za wykłady trwający co najmniej 45 minut, a jego treść jest zgodna z tematami opublikowanymi przez CMKP – mówi dr Zbigniew Węgrzyn z Centrum.
Jednak prof. Marek Naruszewicz z WUM, kierownik naukowy kursu, przekonuje, że jako samodzielna jednostka naukowa mają prawo do niezależności. – Każdy może szkolić według własnego uznania, oby tylko wykłady były na najwyższym poziomie – mówi. Zdaniem profesora tematy proponowane przez Centrum nie zmieniają się od lat i nie nadążają za zmianami na rynku farmaceutycznym.
Na kurs w Warszawie przyszło kilkaset osób. I – jak dodaje dziekan – z opinii studentów wynika, że byli bardzo zadowoleni. A obecność firm? Jak tłumaczy, działa to tak, że przekazują darowiznę na rzecz wydziału. Z tego pokrywane są koszty wynajmu sal i wynagrodzenie dla wykładowców, a słuchacz nic nie płaci. Prof. Naruszewicz dodaje, że przy kursach odpłatnych to i tak albo firma opłacała je bezpośrednio aptece za wysłanie pracownika, albo po prostu nikt nie przychodził.
Jednak kurs budzi sprzeciw innych uczelni, które dziwi, dlaczego WUM organizuje kursy np. w Łodzi, Szczecinie czy Bydgoszczy. – Ja tylko pobudzam konkurencję – tłumaczy prof. Naruszewicz.
Resort zdrowia po wcześniejszych sygnałach o nieprawidłowościach i zbyt mocnej ingerencji firm w szkolenia dwa lata temu prowadził kontrole, i rozważał samodzielne opłacenie szkoleń. Jednak już wtedy zastrzegał, że wszystko zależy od sytuacji finansowej budżetu państwa. Ta, jak widać, nie poprawiła się na tyle, by farmaceuci otrzymali darmowe szkolenia bez obecności koncernów.

>>> Polecamy: Triumf prywatnych interesów. Francja łagodzi prawo reklamowania alkoholu

Lekarskich wyjazdów w tropiki już nie ma, ale do ideału wciąż daleko

Na kontakt z koncernami farmaceutycznymi nieustannie narażeni są również lekarze. Bo to oni mają wpływ na to, jaki lek przyjmie chory. Zasady współpracy ustalane są od lat. Od 2016 r. mają wejść w życie kolejne zmiany – firmy mają upubliczniać, ile płacą lekarzom. Zdaniem ekspertów zasady działania w tej sferze nie są w pełni jasne.

Jednym z pól niezgody są np. szkolenia. Lekarze, podobnie jak farmaceuci, mają obowiązek nieustannego podnoszenia kwalifikacji. Kursy – tak jak dla pracowników aptek – najczęściej sponsorują firmy. – Przemysł albo opłaca szkolenia lekarzom, albo współfinansuje organizację kursów – mówi właściciel jednej z firm szkoleniowych. – Pracodawca, czyli szpital lub przychodnia, nam tego nie zapłacą – przyznaje jeden z lekarzy. Dodaje jednak, że coraz rzadziej udaje się zyskać sponsora.

Firmy działają w ostatnim czasie ostrożniej. Po słynnych wyjazdach na kongresy naukowe na tropikalnych wyspach zaostrzono przepisy. Od 2009 r. uregulowano m.in. zasady spotkań przedstawicieli przemysłu z pracownikami medycznymi. Zgodnie z nimi spotkania takie nie mogą utrudniać prowadzenia działalności przez lekarzy i muszą się odbywać poza godzinami pracy lekarza – i to niezależnie od tego, czy pracuje on w publicznej, czy w prywatnej jednostce zdrowia. Tymczasem jak mówi jeden z przedstawicieli medycznych, mimo tych zmian nie ma żadnego problemu, aby przyjść do lekarza w trakcie jego pracy.

Jedną z głównym form współpracy jest zatrudnianie przez firmy lekarzy do wygłaszania wykładów sponsorowanych czy też prowadzenia szkoleń. Zarobki do tej pory były tajne. Od 2016 r. część firm deklaruje, że będzie upubliczniać wysokość budżetu, który jest przeznaczany na współpracę z personelem medycznym. A wszystko to w ramach kodeksu dobrych praktyk, który wprowadzają firmy. Do zmian i większej przejrzystości w tej sferze skłoniła je seria wykrytych nieprawidłowości. Jedną z głośniejszych spraw w Polsce było ujawnienie, że Glaxo płaciło m.in. polskim lekarzom za przepisywanie ich leków. W ramach upominków otrzymywali wyjazdy na Hawaje, bilety na koncerty etc.

Na razie i tak dane publikowane przez firmy będą zbiorcze: z ich raportów będzie można się dowiedzieć, ile w sumie i ilu lekarzom zapłacono. Kto konkretnie zarabiał – już nie. Tymczasem jak bardzo jest to newralgiczna kwestia, pokazała ostatnia zmiana przepisów wprowadzona przez resort zdrowia. Kiedy ministerstwo nakazało konsultantom medycznym sprawozdawać wysokość i źródło zarobków, kilkudziesięciu lekarzy zrezygnowało z pełnienia tej funkcji.

>>> Czytaj też: 1,5 mln dzieci alkoholików bez pomocy. Państwo pomaga poniżej 5 proc.