Wykładają własne pieniądze na dobrze rokujące przedsięwzięcia i czekają na szybkie zyski. Gdy zarobią, odlatują w stronę kolejnych potrzebujących
Nazwa jest, prawdę mówiąc, trochę na wyrost. Tu nie ma miejsca na miłosierdzie i charytatywne akcje, chodzi tylko o pieniądze. Firmy startujące na rynku potrzebują środków na rozruch, a doświadczeni i zasobni inwestorzy dają je, licząc na duże i szybkie zyski. Ta forma inwestowania, popularna na świecie, w Polsce dopiero się rozpędza.
Nikt nie prowadzi dokładnych statystyk, możemy się więc oprzeć tylko na szacunkach – przez dwie dekady wolnego rynku aniołowie biznesu zainwestowali w kilkadziesiąt, góra sto inwestycji na terenie kraju. Znalazły się w tym gronie sklep internetowy Merlin.pl, pierwszy polski serwis społecznościowy Grono.net i innowacyjne Kardiotele (całodobowa usługa umożliwiająca pacjentowi samodzielne badanie EKG opatrzone telefonicznym komentarzem specjalisty; miesięczny abonament – 45 zł). Anielskie wsparcie pozwoliło rozwinąć sieć kawiarni W Biegu Cafe, wystartować wyszukiwarce wycieczek zagranicznych Qtravel, niegdyś zasiliło serwis umożliwiający słanie okolicznościowych kartek 100lat.pl. Światową karierę robi właśnie Polidea – modelowe przedsięwzięcie, w które zaangażowało się kilku aniołów. Przygotowuje oprogramowanie na urządzenia mobilne dla kilkunastu klientów z Europy i USA; korzysta z niego też tygodnik „Polityka”, dla którego Polidea przygotowała aplikację na tablety.
Patrząc na światowe rynki, to naprawdę niewiele. W USA, kolebce aniołowych interesów, liczba inwestorów tego typu szacowana jest na ćwierć miliona. Tylko jeden z nich, Ron Conway z Doliny Krzemowej, wyłożył dolary na co najmniej pół tysiąca raczkujących przedsięwzięć. Co prawda to wyjątkowy przykład (który spowodował, że Conway zyskał przydomek superanioła), ale nawet inne rynki mogą się pochwalić sporymi osiągnięciami: w Europie w rozmaitych instytucjach promujących aniołów biznesu działa aż 40 tys. inwestorów.
Reklama
Nam do takich wyników naprawde daleko, ale może nie powinniśmy się dziwić, skoro instytucję anioła wciąż otacza chmura niewiedzy. Gdy przed dwoma laty Państwowa Agencja Rozwoju Przedsiębiorczości analizowała przedsiębiorczość w środowisku akademickim i badała znajomość wspierających ją instytucji, aniołowie biznesu zajęli przedostatnie miejsce (zaraz przed funduszami kapitału zalążkowego).
Jeszcze gorzej wypadli w sondażu wśród małych i średnich przedsiębiorców, który na przełomie lat 2009 i 2010 przeprowadził Pentor. Kim jest anioł i co robi, wiedziało wtedy zaledwie 8 proc. badanych, 21 proc. wprawdzie o nich słyszało, ale nie potrafiło powiedzieć, o co chodzi, a pozostali w ogóle nic nie wiedzieli na ten temat.

Niebanalny projekt, kolosalne zyski

Patrząc na światową historię aniołów, tak kiepska znajomość tematu może być zaskoczeniem. Pierwsze biznesy rozkręcali już przed stu laty. Gdyby nie zastrzyk pieniędzy od kilku inwestorów, konstruktor samochodów Henry Ford być może nigdy nie uruchomiłby produkcji tanich aut dla amerykańskich robotników. Ostatnie dekady, głównie dzięki rozwojowi internetu, gwałtownie zwiększyły skalę aniołowego biznesu i spowodowały, że dzięki nim triumfy na światowych rynkach mogły odnieść Apple, Yahoo, Skype i Amazon. W jeden z największych sklepów internetowych zainwestowało całe konsorcjum aniołów – w sumie było ich aż dwudziestu.
Jak to działa? Początkujący przedsiębiorca ma fantastyczny pomysł na biznes, ale nie ma pieniędzy. Mógłby zapukać do banku, ale gdy projekt jest ryzykowny albo nowatorski, a zwykle takie tu wchodzą w grę, na kredyt nie ma szans. To ryzyko nie przeszkadza inwestorom, którzy szukają atrakcyjnej i ekscytującej formy zwiększenia zysków. Zwłaszcza że te mogą się okazać naprawdę rewelacyjne.
Amerykański anioł, który przed laty wsparł Apple’a 90 tys. dol., po kilku latach wyszedł z inwestycji ze 154 milionami na koncie. To nie dotyczy wyłącznie amerykańskiego rynku. Jeden z polskich aniołów Tomasz Grzybowski, który w ciągu ostatnich pięciu lat zainwestował w dziewięć początkujących biznesów, przyznaje, że w kilku przypadkach udało mu się uzyskać już po trzech latach stopę zwrotu na poziomie przekraczającym tysiąc procent.
Doświadczony i majętny inwestor, zwany aniołem, wykłada więc własne środki (od kilkuset tysięcy do miliona złotych), by początkujący przedsiębiorca z pustym kontem, ale dobrze rokującym pomysłem, mógł rozwinąć działalność. Inwestor za swój wkład obejmuje pakiet udziałów. Zwykle nie przekracza on 50 proc. – to ważne, bo doświadczenie uczy, że większy pakiet nie tylko ubezwłasnowolnia przedsiębiorcę, ale często też odbiera motywację do pracy.
Idealny anioł powinien więc objąć mniejszościowy pakiet udziałów za sumę, która pozwoli uruchomić biznes, i oprócz pieniędzy służyć doświadczeniem i siecią kontaktów. Na początkowym etapie poświęca debiutantowi dzień lub dwa w tygodniu, potem ogranicza swoje zainteresowanie, choćby dlatego że zwykle jest zaangażowany równolegle w cztery, pięć innych aniołowych interesów.
Ten związek nie jest wieczny – anioł wchodzi do spółki na dwa – pięć lat, potem odsprzedaje udziały i drogi się rozchodzą. I zwykle, choć to nie standard, jest anonimowy albo przynajmniej unika mediów jak ognia. Tak jak Piotr Wiliam, jeden z najbardziej aktywnych polskich aniołów, współzałożyciel Onet.pl, który zarobionymi na portalu milionami wsparł potem kolejne projekty – serwis Grono.net, spółki biotechnologiczne – i pomagał rozkręcić kanał tematyczny Kino Polska, by po dwóch latach sprzedać mniejszościowy pakiet ze sporym zyskiem. Jeszcze większe pieniądze przyniosła mu inwestycja w internetowy sklep Merlin.pl, którego wartość w cztery lata od transakcji pomnożyła się kilkakrotnie (ostatnio Empik próbował kupić ten sklep za 120 mln zł).
Anonimowość nie jest fanaberią – ma uwolnić biznesmena od potencjalnych nagabywań wszystkich, którym wydaje się, że wpadli na genialny pomysł i potrzebują gotówki. Anioł bowiem zwykle nie wchodzi w interesy z ludźmi z ulicy. Nawet słynny Ron Conway inwestuje tylko w takie przedsięwzięcia, które rekomendują mu znajomi lub znajomi znajomych. W Polsce, gdzie rynek jest wciąż w powijakach, w kontaktach pomagają prywatne lub publiczne organizacje, które z jednej strony tworzą specjalne banki aniołów, z drugiej zapraszają młodych przedsiębiorców do składania projektów, wstępnie je analizują, czasem pomagają uzupełnić, a w finale konfrontują aniołów z pomysłodawcami.
W teorii sprawa wygląda na dość prostą, w praktyce jest dużo trudniej. – Zdarza się, że oczekiwania obu stron się rozmijają – ocenia Mariusz Kaczmarek z Gildii Aniołów Biznesu, którą za unijne dotacje uruchomiła Łódzka Agencja Rozwoju Regionalnego. Projektodawcy na przykład bardzo wysoko cenią swoje pomysły, choć nie zawsze zasługują one na takie noty. – A trzeba pamiętać, że w czasie globalnego kryzysu inwestorzy nie sa skłonni do wchodzenia w niedopracowane przedsięwzięcia– dodaje Kaczmarek.

Pieniądze nie spadają z nieba

Z doświadczeń GAB wynika też, że wielu młodych przedsiębiorców jest przekonanych, iż bardzo łatwo uzyskać finansowe wsparcie – prawdopodobnie to efekt unijnych dotacji UE przyznawanych w ostatnich latach. Zdarza się więc, że czekają na pół miliona, choć sami nie planują zainwestować nawet złotówki. – Zapominają, że po drugiej stronie stoją profesjonaliści, którzy wykładają przecież własne pieniądze. I bardzo podejrzliwie podchodzą do takich inicjatyw. Bo jeśli pomysłodawca nie chce zaryzykować nawet niewielkich pieniędzy, to może być tak, że sam nie wierzy w powodzenie biznesu, który chce rozkręcić – dodaje Kaczmarek.
Kolejny kłopot to niewielka liczba naprawdę atrakcyjnych projektów. – Z kapitałem nie ma problemu, każdy dobry pomysł znajdzie wsparcie – zapewnia nasz rozmówca.
– Aniołów nie brakuje. Mało jest raczej dobrych projektów – potwierdza Wojciech Dołkowski, który w 2003 r. założył PolBAN Business Angels Club, najstarszy klub prywatnych inwestorów. Przez te lata zaaranżował bezpośrednio kilkanaście transakcji (od każdego PolBAN pobiera prowizję w wysokości 3 – 8 proc. zainwestowanej sumy).
Potwierdzają to statystyki. Do Gildii Aniołów Biznesu z 336 projektów zgłoszonych od stycznia 2010 r. pozytywną weryfikację urzędników przeszło na razie zaledwie 17, 10 innych jest analizowanych (każdy pomysłodawca musi wypełnić bardzo drobiazgowy, obszerny wniosek, podobny do formularzy dla firm ubiegających się o dotacje unijne, gdzie trzeba podać dane finansowe, analizować konkurencję, ocenić stopień ryzyka i przedstawić prognozy rozwoju). Do projektu Lewiatan Business Angels, który prowadzi organizacja prywatnych przedsiębiorców Lewiatan (w tej chwili finalizuje dwunasty projekt, prowizja – 5 proc.), w ostatnim roku zgłoszono 400 biznesplanów. Z doświadczeń LBA wynika, że do etapu negocjacji z inwestorami przechodzi tylko 6 proc. projektów, a finalne umowy zawierane są z dwiema firmami na sto.

Halucynacje czy świetny pomysł

Komentarze inwestorów na temat poziomu projektów i wysokich oczekiwań ich twórców bywają więc surowe. Jeden z nich opowiada nam krążący w środowisku dowcip: Co to jest wizja bez wdrożenia? Odpowiedź: Halucynacje
Wielu z nich wychodzi bowiem z założenia, że sam pomysł jest niewiele wart. – Najwyżej złotówkę plus VAT – żartuje jeden z nich. Podobno na świecie, wyjaśnia, na ten sam pomysł wpada równocześnie kilka osób, ale sukces odnosi tylko ten, kto zdoła go zrealizować. Grzegorz Michałek z agencji Great Open House, która obsługuje program LBA, dodaje, że dużo ważniejsi bywają ludzie, ich energia, entuzjazm i umiejętności. Jako przykład podaje ubiegłotygodniowe spotkanie anioła z pomysłodawcą, w którym uczestniczył. – Okazało się, że inwestor nie był zainteresowany pomysłem. „Nie kupujemy projektu, ale kupujemy pana” – powiedział. „Gdyby więc chciał pan z nami robić coś innego, zapraszamy” – relacjonuje Michałek i podsumowuje: – Silny zespół przy wsparciu doświadczonego inwestora jest w stanie przekuć w sukces nawet słabszy pomysł. Słaby zespół nie ma szans nawet z najlepszym projektem.
Nie ma też co ukrywać: nie wszystkie inwestycje tego rodzaju są udane. Mimo analiz i biznesplanów, doświadczeń, sieci kontaktów i sporych środków zdarza się, że nawet wsparcie anioła nie pomoże. Tomasz Grzybowski zanotował już jedną taką wpadkę. Była to spółka z dziedziny nowych technologii, a więc bardzo dynamicznej branży. Udziałowcy mieli do wyboru dwie drogi rozwoju, wybrali złą i w rezultacie po spółce nie ma już śladu.
Ale bywa jeszcze gorzej – zdarza się, że pomysłodawca anioła po prostu okrada. Przytrafiło się to m.in. jednemu z aktywniejszych inwestorów Piotrowi Pośnikowi, który wsparł W Biegu Cafe (strata dotyczyła innego przedsięwzięcia). Podobne kłopoty miał też Grzybowski. – Do jednej ze spółek doproszono mnie jako co-inwestora. Działo się to w czasie wakacji i ze względu na brak czasu związany z wyjazdem byłem niezbyt czujny. Nie dopilnowałem kilku zapisów w dokumentach, zawierzając innym inwestorom prowadzącym to przedsięwzięcie – opowiada. – Wszystko, co włożyłem, ktoś wyjął. Sprawa jest teraz w sądzie, ale szanse na odzyskanie tych pieniędzy są marne. To było oczywiście mało sympatyczne, ale ponieważ miałem już za sobą kilka udanych inwestycji, nie zraziłem się. Traktuję to teraz raczej jako bardzo cenne doświadczenie, z którego wyciągnąłem wnioski – podsumowuje.
Losy innych inicjatyw dowodzą, że biznes może nie wyjść również z zupełnie innych powodów. Tak było z serwisem 100lat.pl, który przyciągał miesięcznie kilkuset użytkowników gotowych wysyłać elektroniczne kartki do znajomych. W okolicach świąt i walentynek popularność portalu sięgała miliona użytkowników. Dziś można postawić tezę, że czasy świetności ma on już za sobą, choć miał i wielkie szanse, i anielskie wsparcie.
W 2006 r.twórca serwisu, który dziś odmawia ujawnienia nazwiska, bo nie chce być już kojarzony z tym przedsięwzięciem, zaczął się rozglądać za inwestorem, który umożliwiłby rozwój portalu. Przygotował ofertę opisującą produkt, dołączył CV i rozesłał znajomym. Tak trafił do szefa PolBAN. Ten znalazł inwestora z branży energetycznej, który już po kilkunastominutowej rozmowie zdecydował się wesprzeć kartkowy biznes.
Tymczasem po dwóch latach współpraca została zerwana na tyle brutalnie, że do dziś panowie nie utrzymują ze sobą żadnych kontaktów. – Inwestor był spoza branży, nie miał kontaktów, a firmę trudno było intensywnie rozwijać. Przegapiliśmy moment, kiedy ktoś poważny chciał ją kupić. Po półtora roku doszedłem do wniosku, że jestem całkowicie wypalony. Postanowiłem zmienić swoje życie i ruszyłem w podróż dookoła świata. Z kilkutygodniowym wyprzedzeniem oznajmiłem inwestorowi, że odchodzę. Był zły, że go z tym wszystkim zostawiam, i w rezultacie nie zapłacił mi za moje udziały. Teraz rozkręcam nową spółkę, ale o aniołach biznesu wolałbym zapomnieć. To nie był dobry pomysł – opowiada nasz rozmówca.
Wojciech Dołkowski, któremu przypominamy tę historię, komentuje: – Nie mieliśmy sukcesu finansowego, ale przecież nie każde przedsięwzięcie taki gwarantuje. To dziedzina obarczona wielkim ryzykiem, bo na dziesięć biznesów wychodzą dwa, może trzy. Poza tym ludzie są tylko ludźmi, dlatego coraz częściej inwestuje się w całe zespoły. One są siłą, choćby dlatego że ryzyko, iż ktoś nagle ruszy w podróż dookoła świata, jest wtedy mniejsze.
Nieprzewidywalność to niejedyny problem. Dołkowski dodaje, że kłopot stanowi czasem „niecierpliwość założycieli firm do bogacenia się”, brak determinacji do ciężkiej pracy, a czasem też brak umiejętności biznesowych, koniecznych do prowadzenia własnej firmy. – Zdarza się, że założycielem spółki jest świetny biotechnolog albo informatyk, który potrafi tworzyć doskonałe kody, ale nie potrafi prowadzić biznesu. Anioł za niego tego nie zrobi, bo nie ma na to czasu. Wtedy pojawiają się kłopoty – przyznaje szef PolBAN.

Zero sentymentów

Ale problemy ma też druga strona. – Czasami pomysłodawcy obawiają się o swoje projekty, dlatego regulamin szczegółowo określa kwestie poufności – zastrzega Jacek Błoński, szef LBA.
Niektórym przeszkadza czysto biznesowe podejście aniołów do ich przedsięwzięcia. Dla małych, rodzinnych firm to spora przeszkoda, bo inwestor z założenia nie wiąże się emocjonalnie z inwestycją, którą wspiera – badania wśród brytyjskich aniołów pokazały, że zyskanie uznania w oczach lokalnej społeczności czy niematerialne korzyści są ostatnią rzeczą, na jakiej im zależy.
Właśnie z tego powodu Monika Kordyl prowadząca z mężem łódzką firmę LIW Projekt, projektującą i produkującą sprzęt rehabilitacyjny dla niepełnosprawnych, postanowiła czekać na anioła wiele miesięcy: – Nasza praca to wielka pasja. W rozmowach z potencjalnymi inwestorami przeszkadzało nam, że jedyne ich oczekiwanie to szybki zysk. Poczekaliśmy więc, aż trafiliśmy na takiego anioła, który interesuje się przede wszystkim rozwojem naszej firmy, a o sprzedaży udziałów na razie nie myśli. Naprawdę, warto było poczekać.