Szczęście Putina wiąże się z jego wyczuciem czasu. Los rosyjskiej gospodarki – i poparcie dla jej liderów – są bowiem silnie związane z ceną oleju napędowego. Ropa i gaz stanowią prawie dwie trzecie rosyjskiego eksportu i około połowę dochodów rządu.

Kiedy Putin w 1999 roku po raz pierwszy objął władzę, jako premier w rządzie Borysa Jelcyna, ceny ropy sięgnęły właśnie najniższego poziomu od początku lat ’70. Podczas jego pierwszych dwóch kadencji jako prezydent ceny ropy i gazu na świecie wzrosły ponad trzykrotnie. Dzięki związanemu z tym ogromnemu napływowi gotówki rosyjska gospodarka kwitła, dochody rosły, a dziury budżetowe zastąpione zostały nadwyżkami. Kiedy Putin odszedł ze stanowiska w roku 2008 i przekazał prezydencję Dmitrijowi Miedwiediewowi, miał on godne podziwu 85-proc. poparcie wśród obywateli. Nie dziwi więc, że wielu Rosjan ma dobre wspomnienia z czasu jego władzy.

Dziesięcioletni boom w cenach ropy i gazu był może dobry dla rosyjskiej gospodarki, ale już nie najlepszy dla rosyjskiej demokracji. Putin wykorzystał swoje poparcie do ograniczenia wolności mediów i utrzymania opozycji z dala od urn wyborczych, a także wyrywania zębów rządom lokalnym.

Ropa ma tendencję do odstraszania demokracji również w innych rejonach świata. Od Wenezueli po Angolę i od Iranu po Birmę, dziesięć lat wzrostów cen ropy pomogło dziesiątkom autokratów przylgnąć do władzy. Zeszłoroczna arabska wiosna wywołała ruchy społeczne we wszystkich krajach Bliskiego Wschodu. Jednak faktyczne zmiany wywołały one tylko w Tunezji i Egipcie, które ropy nie mają lub mają jej bardzo mało. Zamieszki te mogły prawdopodobnie pomóc Putinowi poprzez wywołanie podwyżki cen ropy i idący za tym zastrzyk gotówki dla rosyjskiej gospodarki na parę miesięcy przed wyborami.

Reklama

Ropa nie zawsze jednak szkodzi demokracji – dużo zależy od tego, na ile rządzący umie ukryć przepływ czarnego bogactwa. Kłopoty zaczynają się wtedy, kiedy władza po cichutku dzieli się pieniędzmi z przyjaciółmi i sprzymierzeńcami.

W kwietniu 2010 roku Putin podpisał dekret, na podstawie którego zaprzestano publikować informacje o majątku, dochodach i wydatkach dwóch rosyjskich funduszy stabilizacyjnych. To pozwoliło mu na ukrycie realnej sytuacji finansowej rządu, kiedy zaczynał przedwyborczą serię wydatków. Zwiększył on wydatki na policję i wojsko o 33 proc. oraz obiecał podniesienie przyszłych pensji i emerytur dla żołnierzy, nauczycieli i lekarzy. Do dziś wielu Rosjan nie zdaje sobie sprawy z tego, że zostali oskubani.

Inni autokraci zasilani ropą korzystali z podobnej strategii. W Wenezueli przez ostatnie dziesięć lat prezydent Hugo Chavez radykalnie ograniczył transparentność państwowej spółki naftowej, wykorzystując ją jednocześnie do finansowania swojego ruchu rewolucyjnego. Według opublikowanego w zeszłym tygodniu raportu również bank centralny Iranu przestał w 2008 roku ujawniać informacje o przepływie gotówki w krajowych funduszach naftowych. Od tego czasu zniknęły z nich dziesiątki miliardów dolarów.
Jeśli chodzi o Waszyngton, związek pomiędzy wypłacanymi po cichu pieniędzmi z ropy a brudną polityką nie przeszedł niezauważony. Gdzieś w legislacyjnych głębinach leży przepis, który wymagałby od amerykańskich spółek naftowych, gazowych i mineralnych ujawniania transakcji na rzecz innych rządów.

Stojąca za tym logika jest prosta. Kiedy obywatele wiedzą, ile pieniędzy zbiera rząd, domagają się oni odpowiedzialności finansowej, co rozbraja autokratę. Jednak Amerykański Instytut Naftowy zagroził amerykańskiej komisji papierów wartościowych pozwem sądowym w przypadku wprowadzenia nowego prawa, przez co wciąż leży ono odłogiem.

(...)

Ponowny wybór Putina na prezydenta powinien uświadomić nam, że dochody z ropy mogą być siłą napędową zarówno dobra, jak i zła. Im więcej w firmach transparentności, tym większe prawdopodobieństwo, że z zasobów naturalnych kraju będą korzystać obywatele, a nie dyktatorzy.

Michael L. Ross jest profesorem politologii na Uniwersytecie Kalifornijskim.