Polacy chcą podróżować wygodnie i tanio. – 10 lat temu planując podróż do zagranicznych kurortów, klienci poszukiwali samego przelotu w obie strony za 700 – 800 zł od osoby lub czterogwiazdkowego hotelu ze śniadaniami i obiadokolacjami za 1700 zł od osoby za tydzień – mówi współwłaściciel jednego z warszawskich biur podróży. Teraz, choć z powodu inflacji ceny powinny być wyższe, klienci chcą płacić tyle samo. – Z tą różnicą, że oczekują hotelu w opcji all inclusive, czyli oferującego w cenie jedzenie, napoje, w tym alkohol non stop – dodaje nasz rozmówca. Mówi, że touroperatorzy schodzą z cenami nawet poniżej 2 tys. zł, ale zwykle na początku sezonu (koniec maja lub początek czerwca) lub na końcu (ostatnie dni września, październik). Chodzi im o to, by była zajęta jak największa liczba miejsc w samolotach, które najbardziej obciążają koszt wycieczki. Obniżenie ceny oznacza dla biura straty, tyle że mniejsze niżby samolot leciał tylko z garstką pasażerów. – W efekcie biura na turystach zaczynają zarabiać dopiero w lipcu i w sierpniu. Dlatego tak trzeba kalkulować ceny, by w dwa miesiące odrobić straty z początku i końca sezonu i jeszcze na tym zarobić – tłumaczy nasz rozmówca.

Zbieg niefortunnych wypadków i klapa

Problem polega na tym, że nawet najlepszy biznesplan może zostać zweryfikowany przez nieprzewidziane warunki. Firmy po sezonie rezerwują hotele i transport na kolejny sezon oraz wpłacają zaliczki. Następnie zaczynają sprzedaż. Niby proste. Kłopoty pojawiają się, gdy waha się kurs walutowy albo gwałtownie drożeją paliwa, jak w ubiegłym roku czy na początku tego. A klient ma wpisaną w umowę gwarancję ceny. Wówczas operator dopłaca do przelotu lub hotelu. Mało tego, gdy złoty słabnie, część klientów rezygnuje z wycieczek. Wolą stracić zaliczkę, niż ponieść wysokie koszty na miejscu. Koszty biura podróży rosną jeszcze bardziej. Podobnie jest, gdy w jakimś regionie świata nasilają się niepokoje polityczne, ekstremiści podkładają bomby pod hotele. Klienci natychmiast odwołują wyjazdy i to w tak poważnej skali, że biura zmuszone są szukać nowych kierunków. Tak było w ubiegłym roku, kiedy Polacy wycofali się z wycieczek do Egiptu i Tunezji, czyli z kierunków, od których zaczynają nowo otwierane biura. – Na tych rynkach nie ma przedpłat za hotele, w związku z czym nie trzeba pieniędzy do rozkręcenia biznesu. A kierunki te mają najwięcej odbiorców – tłumaczy Grzegorz Baszczyński, prezes Rainbow Tours.
Reklama
Jeśli na zbieg niefortunnych przypadków nałoży się jeszcze upadek linii lotniczych, wówczas katastrofa gotowa. Tyle że dotyczy to małych biur. Duże biuro szybko wynajmie samolot z innej linii, by wysłać lub odebrać turystów. Małego na to nie stać. W efekcie w tym roku padło już 9 biur.
Ofiary tych niekorzystnych splotów okoliczności zazwyczaj nie mają doświadczenia ani kapitału, tym bardziej że od 2010 r. touroperatorzy nie muszą się tym wykazywać. Małych, lokalnych biur przeważnie nie stać też na reklamę. Usiłują się wypromować za pośrednictwem portali sprzedaży grupowej. A tu decyduje przede wszystkim cena. Z gruntu jest ona ustalana poniżej kosztów firmy, bo musi być konkurencyjna.

Za niskie ceny i internet

W dodatku w ciągu ostatnich lat konkurencja w branży turystycznej niezwykle się zaostrzyła. Wpływ na to miał w ogromnym stopniu internet. – Przed podróżą 58 proc. Polaków przegląda sieć w poszukiwaniu najbardziej atrakcyjnych kierunków wakacji, hoteli i połączeń lotniczych. Popularność portali wakacyjnych i łatwość porównywania cen sprawiają, że biura podróży muszą ze sobą bardzo intensywnie konkurować, oferując maksimum luksusu za minimalną cenę – tłumaczy Nina Hałabuz, rzecznik The Boston Consulting Group. To nie tylko polski problem. W 2011 r. 55 proc. ofert wakacyjnych w Europie zostało wykupionych przez internet.
W Polsce i tak upada stosunkowo mało biur podróży – ok. 0,25 proc. z 3,4 tys. działających. W ubiegłym roku we Francji przestało istnieć 130 touroperatorów z 3 tys. będących na rynku.
Eksperci nie mają wątpliwości, że tego problemu w kolejnych latach nie da się uniknąć. A to za sprawą rosnącej klasy średniej. Z badań The Boston Consulting Group wynika, że do 2020 r. tylko w Indiach i Chinach będzie 130 mln gospodarstw domowych należących do klasy średniej i 180 mln aspirujących. Do tego doliczyć należy miliony bogacących się mieszkańców Afryki, Ameryki Południowej i Europy Centralnej i Wschodniej. – Ci ludzie będą chcieli korzystać z tych samych dóbr, z których jeszcze w latach 80. korzystali tylko najbogatsi. Będą chcieli podróżować, spędzać wakacje pełne wrażeń w egzotycznych miejscach, choć ich portfele są dużo mniej zasobne niż klientów z grupy premium. A biura podróży będą chciały sprostać tym wymaganiom – podkreśla Nina Hałabuz.

A niech upadają

Zabrzmi to zaskakująco, ale branża jest zadowolona, że firmy upadają. W ten sposób rynek ma szanse oczyścić się z małych, często działających na zasadzie piramidy finansowej biur. – By tak się stało tych bankructw powinno być jeszcze więcej. Konieczne są też zmiany ustawowe, zgodnie z którymi touroperatorzy podlegaliby większej weryfikacji finansowej, wykazywaliby zysk w KRS, posiadali kapitał własny na ewentualne pokrycie strat – uważa Marek Węgierek, prezes Neckermann Polska.
Konsekwencją tegorocznych upadłości będzie też przyspieszenie konsolidacji na polskim rynku turystycznym. W ciągu najbliższych kilku lat dziesięciu największych touroperatorów może kontrolować ok. 90 proc. rynku.
Fala upadłości jest korzystna dla największych graczy także dlatego, że to do nich zwracają się klienci którzy obawiają się o kondycję małych biur. Zaczynają wierzyć, że siła marki i doświadczenie stanowią gwarancję udanych wakacji.
Tak zyskała Itaka, która w tym roku umocni jeszcze bardziej pozycję lidera na rynku. Dowodem na to są dane za lipiec, kiedy to padł nowy rekord sprzedaży w tym biurze. Rezerwacji dokonało 67 040 klientów. Poprzedni rekord padł w lipcu 2011 r. – 60 430 klientów. Itaka szacuje, że w tym roku obsłuży 500 tys. klientów. Oznacza to, że z tym biurem wyjedzie niemal jedna trzecia wszystkich turystów korzystających z czarterowych wycieczek zagranicznych.
Zyskał też Rainbow Tours, którego sprzedaż w tym roku wzrosła o około 45 proc., a także TUI, przez wielu z branży wymieniane jako jeden z tych podmiotów, które niedługo zwiną działalność. – Nie ma o tym mowy. To prawda, przez ostatnie dwa lata notowaliśmy straty, ale były one zamierzone. Zależało nam na zwiększeniu udziałów w rynku, co oznaczało wymianę produktu oraz obniżenie cen. Zaowocowało to wzrostem udziałów w ciągu ostatnich dwóch lat z 10 proc. do 20 proc. oraz podwojeniem liczby klientów do 240 tys. – zaznacza Piotr Hałdus z TUI Poland. Wzrosła też sprzedaż o 39 proc., co oznacza zakończenie roku kwotą 600 mln zł, czyli o 150 mln zł większą niż w roku poprzednim. Hałdus dodaje, że firma mogłaby osiągnąć takie wyniki również w inny sposób, na przykład przejmując jednego z konkurentów. Kosztowałoby to jednak więcej pieniędzy. Marek Andryszak, prezes TUI Poland, dodaje również, że z roku na rok strata biura jest pomniejszana. W 2009 r. wynosiła 31 mln zł. Ubiegły rok zamknięto już stratą na poziomie 9 mln zł.
Przedstawiciele biur twierdzą, że ostatnie upadki czegoś ich nauczyły i zapowiadają koniec ery szalonych cen. Nadal będą konkurować ze sobą, ale nie będą już oferowały wycieczek poniżej kosztów, bo widzą, do czego to prowadzi. – Biura zaczną też realizować inną politykę marżową. Ich sytuację poprawi już wzrost marży o 1 – 2 proc. Dla klientów oznacza to podwyżki cen, ale nie wysokie, na poziomie ok. 50 zł – zaznacza Grzegorz Baszczyński, prezes Rainbow Tours. Będą one widoczne jednak najwcześniej w przyszłym roku.

Na własną rękę? Nie

Zdaniem ekspertów podwyżka nie odstraszy klientów i nie sprowokuje do samodzielnej organizacji wypoczynku. Uważają, że w najbliższych latach liczba osób gotowych podróżować za granicę na własną rękę będzie rosła zdecydowanie wolniej niż szukających wyjazdów zorganizowanych. Powód? Samodzielne planowanie podróży, poszukiwania i rezerwacja noclegów wymagają czasu i wysiłku. I nie zawsze wyjazd jest tańszy. Oto przykład. Z Warszawy do Alicante, bardzo znanego ośrodka na południu Hiszpanii, jest ponad 2800 kilometrów: 510 km po Polsce, 810 km przez Niemcy, 870 km – Francję, 610 km przez Hiszpanię.
W Polsce litr BP 95 kosztuje 5,67 zł, w Niemczech – 6,69 zł, we Francji 6,61 zł, a w Hiszpanii 6,01 zł. Przyjmując, że samochód pali ok. 10 litrów na 100 km, koszt przejazdu w jedną stronę przekracza 1,7 tys. zł, w dwie strony – 3,5 tys. bez uwzględnienia kosztów autostrad we Francji i Hiszpanii oraz noclegu po drodze. Można oczywiście bez noclegu, ale według Michelina przejazd trwa ponad 29 godz. Dla porównania przelot w obie strony do Alicante kosztuje 1,2 tys. zł od osoby. Pokonanie trasy samochodem opłaca się tylko rodzinie z dwojgiem dzieci, ale dużych, które nie mają zniżki na przelot.

Rozmowa z Krzysztofem Piątekiem prezesem Polskiego Związku Organizatorów Turystyki

Umożliwić turystom z upadłych biur dokończenie wakacji

Czy zabezpieczenia obowiązujące w turystyce są wystarczające?
Niektórym organizatorom pieniądze pochodzące z gwarancji turystycznych mogą nie wystarczyć na pokrycie roszczeń klientów. Dlatego potrzebna jest nowelizacja ustawy o usługach turystycznych i towarzyszących jej rozporządzeń.
Ministerstwo Sportu i Turystyki chce wprowadzenia turystycznego funduszu gwarancyjnego.
Jedynym celem tego wstępnego projektu jest zapewnienie marszałkom województw funduszy na pokrycie kosztów związanych z powrotem turystów do kraju oraz zwrotu zaliczek tym, którzy nie wyjechali na wakacje. Problem w tym, że nie ustalono kwoty, jaką ma zgromadzić fundusz. Wysokość składek ma zostać określona w rozporządzeniu. Słychać już opinie, że danina na ten cel miałaby sięgać nawet 40 euro od klienta. Dla porównania w Wielkiej Brytanii wynosi ona obecnie 2,5 funta, a rozpoczęto od 1 funta. Fundusz mieliby zasilać organizatorzy wycieczek, wiadomo jednak, że w praktyce pieniądze pochodziłyby od klientów, co może przełożyć się na ceny imprez.
Jakie rozwiązania są lepsze?
PZOT proponował m.in. utworzenie procedury kryzysowej, służącej wsparciu marszałków województw. Uczestniczyliby w niej touroperatorzy, deklarując gotowość zorganizowania powrotów turystów po kosztach, jakie sami ponoszą za rejsy czarterowe. Negatywne skutki upadłości biura łagodziłaby też możliwość opłacenia turystom pobytu w hotelach do czasu planowanego powrotu. Pieniądze pochodziłyby z gwarancji. Obecnie tego nie można robić i trzeba szybko organizować akcję powrotu, co podraża jej koszty. Bezpieczeństwo klientów poprawiłoby też podniesienie gwarancji minimalnych dla nowych podmiotów. Obecnie wynosi ona 40 tys. euro. W innych krach Europy jest to 160 – 180 tys. euro. Wreszcie organizatorzy turystyczni powinni obowiązkowo składać do KRS sprawozdania finansowe, powinni je też dołączać do gwarancji turystycznych. Niewywiązanie się z tego obowiązku powinno być zagrożone wykreśleniem z centralnego rejestru organizatorów turystyki.
ikona lupy />
Krzysztof Piątek, prezes Polskiego Związku Organizatorów Turystyki / DGP