Populizm jest w modzie. I nie ma w tym absolutnie niczego zaskakującego. Przeciwnie – to naturalna, przewidywalna i do pewnego stopnia zdrowa reakcja na to, co się działo w światowej gospodarce w ostatnich 30 latach. Taki brzmi w skrócie wniosek z nowego tekstu znanego harwardzkiego ekonomisty Daniego Rodrika „Ekonomia populizmu”.
ikona lupy />
Dziennik Gazeta Prawna
Dlaczego populizm jest według niego naturalną i przewidywalną reakcją? Bo w życiu (a więc i w ekonomii) zawsze jest tak, że gdzie pojawia się przyczyna, tam musi zagościć również skutek. Nie pierwszy to zresztą raz w historii, gdy tak się dzieje. Sama nazwa „populizm” wywodzi się przecież od ruchu politycznego, który pojawił się w Stanach Zjednoczonych pod koniec XIX w. Był on koalicją trzech dużych grup społecznych: zdesperowanych farmerów, wściekłych na swój los pracowników kopalń i robotników przemysłowych, zaludniających rozwijające się na potęgę miasta. Ówcześni populiści występowali przeciwko oparciu waluty na złocie, bo skutkowało to zbyt małą ilością pieniądza w obiegu, choć liczba ludności USA (były to czasy wielkiej imigracji) stale rosła. To z kolei pociągało za sobą stagnację płac i cen skupu żywności. Jednocześnie monopole ówczesnych wielkich korporacji ustalały wygodne dla siebie ceny innych ważnych dóbr, choćby transportu (to czas rozwoju sieci kolejowej), a na dodatek ograniczały dostęp do taniego kredytu. Rolnicy i robotnicy znaleźli się więc w pułapce. Z jednej strony rosły koszty, z drugiej – ich dochody stały w miejscu lub wręcz spadały.
Gniew populistów – dowodzi Rodrik – nie był urojony. Stanowił reakcję na pierwszą globalizację (ostatnia ćwiartka XIX w.), zresztą całkowicie zgodną z podstawami teorii ekonomicznej. Efekt Stolpera-Samuelsona dowodzi przecież, że otwarcie na handel międzynarodowy musi prowadzi do ruchu cen czynników produkcji, a konkretnie do spadku realnych dochodów właścicieli czynnika importowanego. Innymi słowy globalizacja (rozumiana jako liberalizacja barier handlowych) niemal z definicji produkuje przegranych. Tak było z amerykańskimi farmerami pod koniec XIX w. w czasie pierwszej globalizacji oraz sto lat później z przemysłową klasą robotniczą po zawarciu układu NAFTA, czyli umowy o wolnym handlu pomiędzy USA, Kanadą i Meksykiem. Koszty globalizacji można by oczywiście przegranym jakoś osłodzić. Jednak nie zrobiono tego ani w czasach pierwszej, ani drugiej globalizacji. W obu przypadkach na drodze stanęło przechwycenie przez plutokrację amerykańskiej polityki partyjnej: w XIX w. pod hasłem zdrowego leseferyzmu, a w XX w. w formie neoliberalizmu, który cofnął wiele zdobyczy amerykańskiego państwa dobrobytu z czasów rooseveltowskiego New Dealu.
Reklama
Ameryka nie jest jedynym poligonem doświadczalnym. Bardzo podobną grę przyczyn i skutków możemy obserwować na przykładzie Ameryki Łacińskiej w połowie XX w. czy ostatnio Europy Zachodniej, a nawet Polski. Wszędzie sekwencja zdarzeń była podobna. Najpierw otwarcie na handel międzynarodowy, które opłaciło się zamożnej w kapitał mniejszości, i brak satysfakcjonujących posunięć po stronie redystrybucji. A więc owego osłodzenia skutków globalizacji dla tych, którzy utrzymują się z pracy. Ewentualnie (przypadek Europy Zachodniej) tej redystrybucji stopniowe zwijanie w ramach neoliberalnej obsesji taniego państwa.
W każdym z tych miejsc – zauważa Rodrik – populizm przybierał różne formy. W Ameryce Łacińskiej jego oblicze było lewicowe, a mobilizacja przebiegała wzdłuż bardziej adekwatnych do problemu linii klasowych. W Europie Zachodniej czy Stanach Zjednoczonych populizm ma ostatnio zdecydowanie prawicowe oblicze, co zdaniem Rodrika wynika z tego, że w krajach zachodnich globalizacja wyraża się również w formie masowych imigracji i napięć rasowych. A radykalnym przywódcom politycznym po prostu łatwiej mobilizować poparcie poprzez wskazanie na praktycznie ewidentne podziały dotyczące różnic etnicznych czy kulturowych. Pod tym względem różnice klasowe są bardziej abstrakcyjne.
Rodrik daleki jest od twierdzenia, że globalizacja jest jedyną siłą, która w opisanej tu historii zadziałała. Mówi, że trzeba brać również pod uwagę postęp technologiczny, rozwój neoliberalnych rynków typu „zwycięzca bierze wszystko” czy uelastycznienie i rozproszenie pracy. Nie ulega jednak wątpliwości, że liberalizacja handlu międzynarodowego to praprzyczyna rozmaitych politycznych szoków, których dziś doświadczamy. Na koniec powiedzmy więc to samo, tylko nieco bardziej wyraźnie. Wolny handel rodził, rodzi i będzie rodzić populizm. Niezależnie od tego, czy się to komuś podoba, czy nie.