Abstrahując od tego, jakie kontrowersje konstytucyjne, ustrojowe i polityczne – oraz, z drugiej strony, jakie nadzieje – wzbudza nowa ustawa o Sądzie Najwyższym, jest ona po prostu złym prawem. Źle napisanym.
Nieprawdopodobne, ale regulacja, której znaczenia dla władzy i opozycji z niczym chyba porównać nie można (bo żadna inna po 1989 r. nie wzbudzała takich emocji), jest niedoróbką. Legislacyjnym bublem, zdaje się w rozmiarze XXL (i nie chodzi o widoczny na pierwszy rzut oka błąd z liczbą kandydatów na I prezesa SN przedstawianych prezydentowi). Ktoś może sądzić, że to nie ma większego znaczenia; że to nic w porównaniu z wątpliwościami o wiele poważniejszej natury, wokół których toczy się spór polityczny. Albo – z drugiej strony – że wszystko da się naprawić i nie warto z powodu jakichś braków i ułomności wstrzymywać koniecznej, zasadniczej reformy. Ale to niezupełnie tak. Niechby ustawa o SN – i każda inna – była choćby i rewolucyjna, ale niech stanowi przynajmniej legislacyjny majstersztyk.
Bo zapał nie wystarczy do tworzenia dobrych przepisów. Tydzień na wniesienie projektu do laski marszałkowskiej, „konsultacje”, oddolną, spontaniczną i w przeważającej mierze powierzchowną debatę publiczną, pracę nad poprawkami, trzy czytania w Sejmie, głosowanie w Senacie – to nie jest chyba czas, o którym mówił prezydent Duda, tłumacząc – przy okazji zgłoszenia swojej poprawki do ustawy o Krajowej Radzie Sądownictwa – że reforma wymiaru sprawiedliwości wymaga namysłu i nie może być realizowana w pośpiechu. Nikt tych słów nie posłuchał, a okazały się prorocze.
I znowu abstrahując od kontrowersji konstytucyjnych, politycznych i wszelkich innych, trzeba orzec, że jeżeli takimi lekarstwami ustawodawca chce leczyć system sprawiedliwości z jego wad i patologii, to trudno być dobrej myśli. Nie rugując bylejakości wychodzi bowiem na konowała, który diagnozy może i stawia słuszne, ale kuracji za bardzo wdrożyć nie umie.

>>> Czytaj też: Senat przegłosował nie tę ustawę o SN, co trzeba

Reklama