Regularnie wiodę na Twitterze (@rafalwos) dyskusje o socjalizmie i przedsiębiorczości. Moi adwersarze argumentują tak: sprawiedliwość społeczna to piękna idea, ale nie zgadzamy się, by została zrealizowana naszym kosztem. „Naszym” to znaczy kosztem ludzi najbardziej przedsiębiorczych i pomysłowych. Tym, którym się chce.
Jeśli więc dobrze rozumiem obawy moich rozmówców, to polegają one na tym, że socjaliści wszelkiej maści (w Polsce to pewnie od PiS po Razem) spętają ich podatkami, zakazami i przymuszą do spełnienia oczekiwań społecznych (dzielcie się zyskiem z załogą, dawajcie lepsze umowy, przestrzegajcie BHP). Aż w końcu przedsiębiorczy rzucą wszystko w diabły, stwierdziwszy, że robienie biznesu w tym kraju się nie opłaca. Czy dobrze zrozumiałem wasze obawy? Jeśli tak, to chciałbym jedną rzecz wyjaśnić. Ci, których nazywacie socjalistami, wcale nie chcą wam zrobić takiej krzywdy.
To czego w takim razie chcą? Po pierwsze – uważają, że było wam trochę za dobrze. Jak to za dobrze? Przecież my tu biedujemy – odpowiecie odruchowo. Ale przemyślcie to na spokojnie. Spójrzcie na poziom podatków trwale niższych od unijnej średniej. Albo na utrzymującą się przez lata niską cenę i wysoką dyspozycyjność polskiej pracy. I sprawdźcie jeszcze, czy za waszą przedsiębiorczość nie spotkała was jednak nagroda. Czy nie żyjecie lepiej i pełniej od sporej części polskiego społeczeństwa. Wiem, to są sprawy subiektywne. Warto jednak spojrzeć i na nie. Pomyślcie wreszcie na koniec o tym, że i tak jesteście uprzywilejowani. Nawet obecna władza, która szła do wyborów pod hasłami dużo bardziej socjalnymi niż poprzednicy, koniec końców i tak się z wami liczy. Nie chcieliście jednolitego podatku? To go nie ma. Opłaty za wodę dla przedsiębiorców były w pierwotnym projekcie zbyt wysokie? To je obniżono. Jeszcze wam CIT dla mikroprzedsiębiorstw zmniejszyli.
Zostawmy jednak to, co jest. Bo z rozmów z wami wnoszę, że obawy budzi w was również przyszłość. Wielu z was się boi, że w końcu przyjdą barbarzyńcy i wszystko wam zabiorą. Nie wykluczam, że może i przyjdą. Późny kapitalizm, w którym żyjemy, ze swojej natury generuje wielkie nierówności ekonomiczne. Te nierówności co jakiś czas muszą zostać zniwelowane. Jeśli nie po dobroci, to siłą (kto nie wierzy, niech przeczyta książkę Waltera Scheidela „The Great Leveller”). Zanim jednak przyjdą, będzie po drodze wiele ofert „współpracy”. Nie odrzucajcie ich z góry jako lewactwo i komunizm. Bo nie leży to w waszym interesie.
Weźmy pomysły lewicowe. Te, o których tak często mówicie neokomunistyczne albo neomarksistowskie – i odwracacie się z obrzydzeniem. Niesłusznie. Ci z was, którzy czytali Marksa, wiedzą, że on chciał w gruncie rzeczy jednego. Lepiej i efektywniej zorganizowanego społeczeństwa. W kapitalizmie jest tak, że dwie na dziesięć osób ma możliwość osiągnąć pełnię człowieczeństwa. Zrealizować się w pracy zawodowej, mieć czas na uprawianie lub kontemplację sztuki, miłość, uczestnictwo w życiu wspólnoty. Reszta nie ma na to szans, bo system im na to nie pozwala. Albo w najlepszym razie bardzo im to utrudnia.
Reklama
Dlatego neomarksiści uważają, że trzeba podjąć kolejną walkę o emancypację pozostałych ośmiu nieszczęśników. Trzeba wzmacniać pracę wobec kapitału. Metody walki mogą być stare (tworzyć spółdzielnie czy rozwijać związki zawodowe) albo nowe (wprowadzić dochód podstawowy). Czy to jest takie straszne? Przecież celem jest to, żeby rozpowszechnić styl życia, którym wy już dziś się cieszycie. W tym sensie marksizm nie jest antyprzedsiębiorczy. Przeciwnie. Wspiera przedsiębiorczość. I chce ją zdemokratyzować.
„Samorealizacja jest sednem marksizmu” – pisał w 1985 r. Jon Elster, jeden z najważniejszych współczesnych marksistów. Prawda, że słusznie? Więc może nie taki diabeł straszny.