Afera Paradise Papers to tylko jeden z dowodów, że w świecie cyfrowym żadna informacja nie jest chroniona - pisze Karolina Lewestam.
W trzeciej klasie podstawówki mój kolega Marek opanował sztukę rysowania trzeciorzędowych cech płciowych żeńskich i nie omieszkał się tym pochwalić starannie dobranej grupie znajomych. Wzbudzona w ten sposób ogólna wesołość zaalarmowała nauczycielkę, która na wszelki wypadek od razu wpadła w furię i pognała w jego stronę. Widząc, że zaraz nowy talent stanie się powodem nieprzyjemnej wycieczki do dyrektora szkoły, Marek zwinął dzieło w kulkę i je połknął. Do dyrektora i tak go wysłano, dostał także pałę, ale gdyby w polskiej szkole obowiązywała wówczas zasada sprawiedliwego procesu, jego sprawę umorzono by z braku dowodów. Sekret zjedzony to sekret bezpieczny.
Dzisiaj strategia ochrony informacji wybrana przez kolegę Marka nie na wiele już się zdaje. Gdyby królowa angielska, szef Apple Tim Cook oraz Bono mogli skonsumować dokumenty dowodzące, że korzystali z rajów podatkowych, na pewno by to zrobili (lub raczej zleciliby konsumpcję; samodzielne żucie celulozy jest, jak sądzę, poniżej godności arystokracji). Gdyby Hillary Clinton mogła zawczasu spożyć e-maile, które wysłała z prywatnego serwera jako sekretarz stanu, zakasałaby rękawy i uzbroiła się w widelec – a dzięki tej uczcie byłaby dziś pewnie prezydentem USA. I gdyby zwykły Kowalski, który na rozmowie kwalifikacyjnej powiedział potencjalnemu zwierzchnikowi, że jest abstynentem, mógł zżuć swoją stronę na Facebooku, gdzie ów szef, jak się poniewczasie okazało znajomy znajomego, mógł obejrzeć imponującą kompilację zdjęć Kowalskiego z ostatnich imprez, bez zwłoki rozwarłby paszczę.
Ale nie mogą tego zrobić. Cyfrowa rewolucja rozjechała cichym walcem wiele pojęć istotnych dla relacji międzyludzkich, a jednym z tych, które ucierpiały najbardziej, jest pojęcie sekretu.
Reklama