Trudno mi się dziwić, że nie emocjonowałem się procesem przepinania broszki z żakietu Beaty Szydło w klapę marynarki Mateusza Morawieckiego. Dlaczego? Bo w pamięci mam raport NIK, który naświetla problem „państwa Tuska” – w związku z poszukiwaniem złóż gazu łupkowego w Polsce w latach 2007–2012.
Łupki, jak się zdawało, miały przenieść nas z ligi kraików zależnych od rosyjskiego gazu do ligi mocarstw energetycznych mających gaz własny. Sprawa strategiczna i zarazem niepodległościowa. Najpierw było wielkie napinanie muskułów, a potem proza krajowego życia politycznego. Według NIK rząd nie potrafił doprowadzić do powstania na czas znowelizowanego prawa, a ministerstwa oraz inne instytucje państwa nie wykazały się skuteczną pracą. Nie zaskoczy też nikogo, że koncesje przyznawano opieszale, a zasady konkursu umożliwiały dowolność. Inna rzecz, że koncesje przyznawano na ogromny obszar, utrudniając dostęp do prac mniejszym podmiotom – zapewne w trosce o tworzenie, tak często postulowanego przez premiera, kraju przyjaznego średnim i drobnym przedsiębiorcom.
Donald Tusk, jak zawsze, miał szczęście. W ostatecznym rezultacie łupki okazały się mirażem. Mniej szczęścia mamy my – obywatele. W niesłusznie zapomnianym raporcie tkwi trafna diagnoza słabości Polski. Nie osoba premiera o niej decyduje, lecz decyzyjny chaos narzucony przez sprzyjającą niedowładowi strukturę (i kulturę) zarządzania państwem. Donald Tusk, podobnie jak jeden z jego poprzedników – Leszek Miller, dostrzegł problem i próbował gorączkowej „reformy centrum”. Ale szybko przegrał – podobnie zresztą jak „kanclerz” Miller. Beata Szydło dostrzegała problem, lecz pozbawiona wystarczających instrumentów władzy nawet nie próbowała go rozwiązać. Ewa Kopacz to chyba nie bardzo by nawet wiedziała, o czym jest ten felieton. Mateusz Morawiecki rozumie powagę sytuacji, ale skończy jak wszyscy premierzy.