Dziś nietypowo, bo o historii kultury i muzyki popularnej. Ale nie do końca. Będzie również o gospodarce. Jedno z drugim jest bowiem bardzo mocno splecione.
Która z muzycznych dekad najbardziej zmieniła świat? Na tak postawione pytanie każdy – zależnie od wieku i preferencji – będzie miał pewnie inną odpowiedź. Jeśli jednak sprawę uogólnimy, to konsensus będzie pewnie taki, że zaczęło się gdzieś w latach 50. wraz z narodzinami rock’n’rolla. Potem będą lata 60., czyli The Beatles, The Rolling Stones. Aż po lata 70. i 80. z całą elektroniką, punkiem i Davidem Bowiem. W dekadzie 90. coś się jednak zmienia. Muzyka popularna coraz mocniej się komercjalizuje i traci swój buntowniczy pazur. No może poza hip-hopem, który trzyma jeszcze jako taki kontakt z undergroundem. Te cztery złote dekady muzyki popularnej, rozpięte mniej więcej między 1954 (debiut Elvisa Presleya) a 1994 r. (śmierć Kurta Cobaina) mają parę cech wspólnych. Bardzo wielu twórcom udało się połączyć oryginalność i autentyzm z komercyjnym sukcesem, co stworzyło fundament dla głębokich zmian społecznych na wielu poziomach: od seksualności po modę. W społecznej świadomości ten okres zajmuje szczególne miejsce.
Zdaniem ekonomisty Chrisa Dillowa to nie jest przypadek. Na dowód Brytyjczyk przywołuje słowa swojego ziomka, punkowego wokalisty Billy’ego Bragga, który powiada tak: mniej więcej w połowie lat 50. na rynek pracy w Wielkiej Brytanii wchodzi pierwsze pokolenie dzieci powojennego cudu gospodarczego. Koniunktura jest dobra, więc młodzi nie mają problemów ze znalezieniem nieźle płatnej roboty. Nie dotyczy to tylko najlepiej wykształconych absolwentów Eton czy Oksfordu, bo na nich dobra praca w banku ojca czy koncernie wujka czekała zawsze. Chodzi o dzieci z klasy robotniczej, często bez skończonych studiów wyższych. Im wiedzie się nieźle. A to znaczy, że po niezbędnych wydatkach na utrzymanie zostaje im jeszcze trochę pieniędzy na przyjemności, do których należy muzyka. Skoro jest popyt, to podaż się dopasowuje. Mamy boom muzyczny. Rock’n’roll i punk są więc owocami złotych dekad egalitarnego kapitalizmu. Godziwych płac i stałego zatrudnienia. To samo dotyczy mody albo sztuk wizualnych.
Działa to również w drugą stronę. Żeby robić muzykę (czy szerzej sztukę), trzeba mieć czas. Nie da się wytyczać nowych horyzontów, przymierając głodem i śpiąc na ulicy. Musi na przykład istnieć opcja taniego mieszkania. To znaczy takiego, które nie zmusza do brania wielkiego kredytu i pójścia w korporacyjny kierat. Bo wtedy sztuki nie da się robić. Ważne jest też to, że tanie mieszkanie dostępne jest w sercach wielkich metropolii. To nadaje całemu procesowi efekt synergii.
Właśnie to tłumaczy – zdaniem Dillowa – nagły koniec muzycznego boomu w latach 90. W krajach zachodnich zaczynają być bowiem widoczne egzystencjalne skutki neoliberalnych reform spod znaku Reagana i Thatcher. Ceny nieruchomości rosną. Rusza gentryfikacja miast, która czyni z mieszkania w centrum towar luksusowy, dostępny jedynie japiszonom. Z rynkiem pracy zaczyna być podobnie. Albo robisz karierę w korporacji przez wielkie „K” i wtedy ewentualnie stać cię na muzyczne zbytki, albo odpadasz i zostaje ci najgłębszy muzyczny underground. Szeroki rynek muzyczny dla zasobnych w czas i trochę pieniędzy średniaków stopniowo jednak zanika.
Reklama
Na naszych oczach muzyka traci więc swój dynamizm, który miała w wielkim 40-leciu. Dziś, podobnie jak w XIX w., staje się doświadczeniem wysokiej jakości, lecz elitarnym albo ludowym, ale pozbawionym wszelkich aspiracji. Patrząc na ekonomiczne tendencje wokół nas, nie ma się co łudzić. Na razie z muzyką pop lepiej nie będzie.

>>> Polecamy: "Byliśmy w środku, wiemy jak to działa". Byli pracownicy technologicznych gigantów ostrzegają świat