Z wielu względów tzw. ekonomia głównego nurtu zasłużyła sobie na krytykę. Ale krytyka ta przeradza się często w cyniczne krytykanctwo. Czas oddzielić ziarno od plew.

Co łączy takie osoby jak Paul Krugman, Robert Solow, Roger Farmer, Jean Tirole i Paul Romer poza tym, że to jedne z najwybitniejszych nazwisk współczesnej ekonomii?

To, że jako nieliczni postanowili odpowiedzieć na pytanie, które Królowa Elżbieta II zadała w 2008 r. ekonomistom z London School of Economics: „Dlaczego nikt z was, ekspertów, nie przewidział nadchodzącego kryzysu?” Wówczas odpowiedziała jej głucha cisza. Chwilę potem usłyszała nieudolne próby rozmycia odpowiedzialności. Dopiero w ciągu kilku następnych lat, gdy statystyki pokazały skalę kryzysowych zniszczeń (w 2012 r. szacowano straty na 15 bln dolarów i ok. 7 mln zlikwidowanych etatów) ekonomiści doświadczyli prawdziwej autorefleksji. Może jednak coś w naszych modelach nie gra? – zaczęli się zastanawiać. Oczywiście nie wszyscy. Wręcz nieliczni. I ci nieliczni podzielili się, z grubsza rzecz biorąc, na dwie grupy.

Pierwszą z nich – a tworzą ją m.in. wymienione wyżej postaci – można nazwać grupą reformatorów. Postępują zgodnie z kanonami nauki, nie odrzucają całego jej dorobku, ale próbują znaleźć dziury i je pozalepiać. Krugman, odrobinę lewicujący, widzi problem w ideologicznym przywiązaniu ekonomistów do konsensu waszyngtońskiego (stąd nieoptymalne regulacje sektora finansowego). Solow krytykuje popularne modele wzrostu gospodarczego, twierdząc, że używa się ich z przyzwyczajenia i wygodnictwa, a nie dlatego, że działają. Farmer proponuje nową syntezę ekonomii neoklasycznej z keynesizmem jako lekarstwo na problemy z cyklem koniunkturalnym. Romer zaś wskazuje na niezdrowe przywiązanie ekonomistów do wynaturzonej matematyki, a Tirole widzi dla nich szansę na rehabilitację, jeśli trochę spokornieją.

Druga grupa to negacjoniści, którzy en bloc odrzucają cały niemal dorobek 200 lat rozwoju ekonomii. To, niestety, grupa niebezpiecznych hochsztaplerów, którzy pod pozorem troski o naukę i prawdę, przemycają w najlepszym wypadku słabe, dawno obalone teorie, w najgorszym – szkodliwe fantazje. Problem w tym, że te krytyczne proste narracje łatwiej spopularyzować niż intelektualnie wymagające prace rewizjonistów.

Reklama

Zła matematyka do kosza!

Zacznijmy od zdefiniowania „ekonomii głównego nurtu”, bo to właśnie ona jest celem totalnej krytyki. Jest to zbiór teorii wykładanych na uniwersytetach, co do których zdecydowana większość ekonomistów zgadza się, że są to najlepsze teorie, jakimi dysponujemy. Ekonomia głównego nurtu wypracowała swoją metodologię, system pojęciowy i zaawansowane narzędzia do badania zjawisk gospodarczych, m.in. słynne modele ekonometryczne. Krótko mówiąc, ekonomiczny mainstream denotuje pole konsensu naukowego. Szkoły alternatywne zaś – zwane heterodoksyjnymi – często ten konsens w wielu miejscach fundamentalnie podważają, albo próbują patrzeć na procesy gospodarcze z perspektywy, która z mainstreamem nie ma bezpośrednich punktów stycznych. Np. szkoła austriacka w ekonomii zajmuje się skutkami ludzkiego działania, jest skrajnie subiektywistyczna, a jej wnioski na temat procesów gospodarczych są wywodzone raczej z rozumowania apriorycznego niż z obserwacji empirycznych.

Ekonomia jednak tym różni się od np. fizyki, że nie odrzuca się w niej jednoznacznie teorii niezgodnych z konsensem. Nie występuje w niej coś takiego, jak jednoznaczna falsyfikacja danego poglądu. Przeciwnie – szkoły heterodoksyjne przenikają i uzupełniają „główny nurt”, czasami ich elementy stają się nawet jego częścią. Wynika to z faktu, że ekonomia to nauka społeczna, a nie przyrodnicza. Relacji gospodarczych, a więc między ludźmi nie da się opisać równie jednoznacznie i precyzyjnie, co relacji między atomami, czy związkami chemicznymi.

Wbrew głosom, że to nauka zabetonowana i skostniała, we współczesnej ekonomii jest więc miejsce na wewnętrzny ferment. Dowodem niech będzie np. surowa krytyka, którą swoim kolegom funduje prof. Paul Romer z New York University. Romer znany jest z rozwinięcia teorii „endogenicznego wzrostu gospodarczego”, która powstała w latach 80 XX w. i dobrze zadomowiła się w ekonomicznej ortodoksji. To po prostu samokrytyczny ekonomista głównego nurtu.

W 2015 r. opublikował tekst „Mathiness in the theory of economic growth” („Zmatematycznienie” w teorii wzrostu gospodarczego – tłum. autor). Owo „zmatematycznienie” Romer definiuje jako „mieszankę słów i symboli, które zamiast tworzyć między sobą ścisłe powiązania, zostawiają przestrzeń na niejasności w tłumaczeniu między językiem naturalnym a formalnym i treścią teoretyczną a empiryczną”. Romer twierdzi więc, że ekonomiści zaczęli wymyślać pojęcia bez rzeczywistych desygnatów i obudowywać je skomplikowanym językiem matematyki. Zaczął być on używany nie do wyjaśniania, a do zaciemniania spraw i przemycania w pracach naukowych treści pozanaukowych, np. różnego typu ideologii, albo do czegoś jeszcze bardziej przyziemnego – do obrony straconych pozycji. Zarzuca to Romer np. nobliście Edwardowi Prescottowi, który „zmatematycznił” swoje prace, gdy forsowany przezeń model wzrostu zaczynał przegrywać w uczciwej debacie naukowej z alternatywnymi propozycjami.

Ów noblista chciał, jak twierdzi Romer, stosując tę sztuczkę, ponownie przywrócić do łask, albo przynajmniej oddalić w czasie moment śmierci istotnej części własnego dorobku naukowego. To podejście ambicjonalne, a nie naukowe. Romer uważa, że taka postawa opóźnia, a właściwie całkowicie hamuje rozwój ekonomii już od dwu dekad i dlatego nie czuje oporów przed wskazywaniem konkretnych prac, w których się ona ujawnia i ich autorów. To, że w ogóle ukazują się te prace drukiem w poważnych czasopismach, Romer przypisuje lenistwu intelektualnemu recenzentów, którym często nie chce się skrupulatnie prześledzić stosowanej w nich matematycznej ekwilibrystyki (więc przepuszczają błędy), a także ich wydawcom, którzy nie śrubują standardów metodologicznych.

Wśród ekonomistów, których Romer krytykuje z nazwiska pojawia się słynny Thomas Piketty, a nawet Robert Lucas (również noblista), który był opiekunem przewodu doktorskiego Romera. Swojemu byłemu mentorowi Romer zarzuca manipulowanie matematyką w sposób, który ma udowodnić z góry założone tezy. Romer w swoich krytykach nie chce „zburzyć gmachu współczesnej ekonomii”, ale wyremontować go. Błędów w modelach szuka, by je udoskonalić, a nie odrzucić. To prawda, że krytykowane przez siebie prace nazywa ostro „niespójną paplaniną”, ale dla równowagi wskazuje też przykłady publikacji o najwyższych standardach.

Ekonomia to fantazjowanie

Jakże ta surowa, ale całkowicie merytoryczna krytyka wychodząca spod pióra Romera kontrastuje z tym, co pisze i głosi negacjonista Steve Keen z Kingston University w Londynie. Sam posługując się tytułem profesora ekonomii, w książce „Debunking economics” („Demaskując ekonomiczne mity”) podaje w wątpliwość intelektualne kwalifikacje wszystkich swoich kolegów po fachu. Nie rozumieją własnej nauki, pisze. Gdyby rozumieli, odrzuciliby ją.

Keen nie ma oporów, by w czambuł potępić całą współczesną ekonomię, jako „stek bzdur i fantazji”. Za jedyny nurt ekonomiczny, który miał jakikolwiek sens uznaje on doktrynę XVIII-wiecznych francuskich fizjokratów, głoszących, że ostatecznym źródłem bogactwa jest, jakbyśmy to współcześnie ujęli, sektor rolniczy. Zdaniem Keena teoria fizjokratów jest przynajmniej niesprzeczna z zasadami termodynamikii, czy w ogólności – z fizyką, od której współczesna ekonomia się oddaliła, a z którą wymaga syntezy. To tezy, które wygłaszał bez zająknięcia w trakcie wywiadu, którego udzielił mi ponad rok temu.

Za jeden z najgroźniejszych mitów ekonomii Keen uznaje pojęcie równowagi ogólnej, na którym oparte są najistotniejsze modele ekonometryczne. W owych modelach ekonometrycznych Keenowi nie podoba się przede wszystkim to, że oparte są o fałszywe założenia (nawet jeśli przedstawiają empirycznie sprawdzalne i prawdziwe wyniki). Keen podejmuje się więc matematycznej rozprawy z tymi tradycyjnymi modelami, twierdząc, że ponad wszelką wątpliwość udowodnił ich sprzeczności i niespójności na bazie ich własnych założeń.

Prawdziwie szokujące w ustach Keena jest stwiedzenie, że ekonomia nie jest od tego, by zajmować się zagadnieniem alokacji ograniczonych zasobów, jak głosi klasyczna definicja ekonomii Lionela Robinsa, ale „zrozumieniem natury kapitalizmu”. Dlaczego Keen odrzuca Robinsa? Bo uważa, że w gospodarce nie istnieje coś takiego, jak skończoność zasobów. Prowadzi go to do absurdalnego wniosku, że zadłużenie publiczne w ogóle nie powinno być rozważane w kategoriach problemu. Uważa, że zadłużać można się właściwie w nieskończoność, a jedynym ograniczeniem jest publiczna użyteczność długu – dopóki służy społeczeństwu, dopóty zaciąganie go jest pożądane.

Niestety, rewelacje Keena wielu intelektualistów z zapędami krytycznymi, ale bez wiedzy ekonomicznej, wzięło na serio, utwierdzając się w swoich uprzedzeniach do ekonomii głównego nurtu. Jego ksiażka trafiła nawet w ręce polskich profesorów, którzy – jak np. prof. Tadeusz Klementowicz, politolog z UW – używają jej do swoich potyczek z „neoliberalizmem”. To bardzo źle, bo poglądy Keena nie spełniają standardów naukowych.

Pisze o tym wprost prof. Sinclair Davidson w ironicznie zatytułowanym artykule „Debunking Keen.” – Podejście prof. Keena polega na demolce i dekonstrukcji skarykaturyzowanego oponenta (tu: ekonomii neoklasycznej). (…) Dodatkowo popełnia on błędy studenta pierwszego roku, ujawniając np. brak zrozumienia podstawowych pojęć takich, jak monopol. Dla Keena monopol to po prostu każda duża firma – stwierdza Davidson, dodając, że Keen krytykuje ekonomię za pomocą nieekonomicznego aparatu, odnosząc się do pojęć etycznych (np. sprawiedliwość), albo polityki. Przykład: kryteria fiskalne z Maastrich. – Zdaniem Keena to „błąd ekonomistów”, a przecież nie ustanowiono ich na bazie żadnej teorii ekonomicznej. Co więcej, wielu ekonomistów było im przeciwnych – zauważa Davidson. Prof. Christopher Auld z University of Victoria w artykule „Steve Keen wciąż zarzyna podstawową mikroekonomię” rozkłada na czynniki pierwsze jego krytykę modelu konkurencji opartego na pojęciu równowagi. Auld stara się zrekonstruować matematyczne rozumowanie Keena i dochodzi do wniosku, że „argumenty Keena są po prostu fałszywe. I to nie ze względu na ich fałszywość empiryczną. On po prostu popełnia błędy w obliczeniach” i „nie jest niespodzianką, że jego prace były odrzucane przez każdy poważny ekonomiczny periodyk, do którego je wysyłał.”

Ostre języki

Keen to tylko jedna z osób, które zbijają kapitał popularności na krytyce ekonomii. Trzeba mu jednak przyznać, że przynajmniej stara się prowadzić dyskusje na gruncie teoretycznym i nie podejmuje się ataków personalnych na mainstreamowych ekonomistów. W tych lubuje się Steven Payson, autor książki „How Economics Professors Can Stop Failing Us” (w wolnym tłumaczeniu: „O tym, jak przywołać do porządku profesorów ekonomii”).

Zdaniem Paysona ekonomiści akademiccy to środowisko etycznie zepsute, nieuczciwie i nieodpowiedzialne. Nie dziwi więc, że tak przywiązali się do błędnych teorii. Nie czują potrzeby autokorekty, nie są samokrytyczni. Są zaślepieni, błądzą z uporem. Jeśli chodzi o samą ekonomię głównego nurtu, to w jej krytyce Payson używa dział podobnych do Keena (krytykuje np. modele oparte na nierealistycznych założeniach), dorzucając uwagę, że w wyniku wynaturzeń ekonomii ludzie boją się interwencji państwa w gospodarkę, gdy przecież jego zdaniem jest ona bardzo często pożądana.

Ekonomiści są wedle Paysona do rządu uprzedzeni, co się mu nie podoba. Nie dziwi to szczególnie – Payson jest pracownikiem amerykańskiej administracji rządowej.

O ile Keen doczekał się polemik ze strony profesjonalnych ekonomistów, o tyle Payson już nie. Prawdopodobnie dlatego, że niezwykle blisko mu do publikacji autorów pokroju Naomi Klein, która zasłynęła metodologicznie i faktograficznie nierzetelnymi i niepoważnymi, ale dobrze się czytającymi książkami takimi, jak „No logo” (1999) i „Doktryna szoku” (2007), w których za cel krytyki obrała kapitalizm, neoliberalizm i ekonomię akademicką. Niestety, takiego rodzaju wykwity stają się często inspiracją antykapitalistycznego kina dokumentalnego i fabularnego, które trafia pod strzechy. W efekcie Kowalski z Nowakiem zaczynają powtarzać bez zrozumienia komunały o „złym liberalizmie”, czy ekonomii będącej na usługach burżuazji, zamiast starać się cokolwiek głębiej zrozumieć, zaczynając np. od zależności krzywych popytu i podaży.

To właśnie brak odpowiedniej wiedzy ekonomicznej prof. Jean Tirole z Uniwersytetu w Tuluzie uważa za ważną przyczynę rozprzestrzeniania się czarnej legendy na temat ekonomii i ekonomistów. Tirole, który otrzymał ekonomicznego Nobla w 2014 r. za „analizę siły rynku oraz regulacji”, uważa, że chociaż w debacie publicznej pada sporo pojęć z ekonomicznego słownika, to ludzie nie wiedzą, co one oznaczają i jakie teorie za nimi stoją. Dlatego łatwo przyjąć im skrajnie krytyczne głosy jako prawdy objawione i wszystkich ekonomistów – także tych rzetelnych – spakować do jednego worka, który potem chcieliby wyrzucić na śmietnik historii. – Dziwicie się popularności populistycznych poglądów? – pyta Tirole. Oto część zagadki!

Francuz chce rehabilitacji

Prof. Tirole przyznaje, że ekonomiści mają swoje za uszami, ale mimo to uważa, że powinni dumnie podnieść głowy i zawalczyć o większy szacunek. Jak?

Udzielając społeczeństwu celnych rad. Powinni angażować się w sprawy publiczne, wypowiadając się na tematy nie tylko stricte ekonomiczne, lecz także takie, na które można po prostu spojrzeć, używając narzędzi przez ekonomię dostarczanych. Nie tylko więc powinni analizować gospodarcze skutki brexitu, czy wojen handlowych, lecz także zmiany klimatu, planowanie rozwoju miast, czy optymalne rozwiązania dla więziennictwa. Tirole nie jest jednak zwolennikiem ekspertów wypowiadających się na każdy temat. Przeciwnie – wymaga od ekonomistów, by pokornie podejmowali wysiłek dokładnego zgłębiania konkretnych zagadnień, tak by ich publiczne wypowiedzi były wartościowe – by ich rady były efektywne, a nie efektowne. Nie mogą też, zdaniem Tirola, zapominać o etycznym wymiarze kwestii, które omawiają. Moralność jest ważna i – powtarza Tirole – ekonomiści często o tym dotąd zapominali.

Dokładną instrukcję odzyskiwania przez ekonomię należnego jej miejsca Tirole opublikował w zeszłym roku. Ma niemal 600 stron i nosi tytuł „Ekonomia dla dobra wspólnego.” Wyjątkowy jest już sam ów tytuł, bo przecież pojęcie „dobra wspólnego” niezbyt często gości w pracach ekonomistów. Tirole nie ma jednak tu na myśli jakiejś mistycznej woli ludu, którą ekonomiści mieliby odczytywać. Jest skromniejszy. Poszukiwanie dobra wspólnego, jak pisze, powinno rozpoczynać się od pytania: „W jakim systemie chciałbyś żyć”? Ekonomiści są jego zdaniem w stanie pomóc w znalezieniu odpowiedzi, która nie będzie zaledwie wyrazem tęsknoty za utopią, ale czymś do zrealizowania w realnym świecie. Tirole żąda nie tylko, by ekonomiści w demokracji pełnili bardziej znamienną rolę, lecz także bardziej usankcjonowaną i spójną z tym systemem. By doradzali oficjalnie, a nie jako szare eminecje ministerialnych gabinetów. Obecnie pełnią już przecież rolę doradców i ekspertów, ale ludzie widzą ich jako intruzów, których ktoś bez konsultacji ze społeczeństwem zatrudnił do prowadzenia rządowych rachunków.

Niektórzy recenzenci książki Tirola zastanawiają się, czy nie jest ona po prostu apologią jakiejś nowej formy technokracji i czy nie jest w związku z tym zbyt śmiała.

Możliwe, że jest na nią po prostu za wcześnie. Przecież póki co on, Romer i inni ekonomiści o dobrych intencjach muszą uporządkować własne poletko. A że roboty jest sporo, udowodnił Chris Doucouliagos z australijskiego Deakin University. Przeanalizował 6,7 tys. publikacji podsumowujących różnego typu wyniki ekonomicznych badań (metaanaliz). Okazało się, że wnioski aż połowy z nich nie mają statystycznie istotnej podbudowy empirycznej. Słowem, zjawisk, których istnienie postulują, nie sposób udowodnić, a ich wartość poznawcza jest bliska zeru.

Autor: Sebastian Stodolak