Japończycy wyłączyli swoje elektrownie atomowe po wypadku w Fukushimie, spowodowanym przez trzęsienie ziemi z marca 2011 r. Od tego czasu udało im się włączyć zaledwie pięć z ponad 50 reaktorów, które pracowały w kraju przed trzęsieniem.

Z założeń nowej polityki energetycznej, które w Tokio przedstawili polskim dziennikarzom przedstawiciele Ministerstwa Energii, Przemysłu i Technologii (METI) wynika, że za kilkanaście lat Japonia z atomu ma produkować niewiele mniej energii niż przed trzęsieniem. O ile w 2010 r. japońskie reaktory dały 29 proc. zużytego w kraju prądu, a obecnie jest to zaledwie kilka proc., to na 2030 r. planuje się dojście do poziomu 22-24 proc. Tyle samo mają dostarczyć źródła odnawialne. Węgiel ma mieć 26 proc. udziału, a gaz importowany w postaci LNG - 27 proc. Przy czym poziom zużycia energii ma być - dzięki poprawie efektywności energetycznej - zbliżony do obecnego.

METI ocenia w swoich prognozach, że energia z elektrowni jądrowych będzie zdecydowanie konkurencyjna cenowo wobec innych źródeł i przyczyni się do spadku cen. Z danych ministerstwa wynika, że już włączenie pierwszych pięciu reaktorom pozwoliło ich właścicielom na obniżenie cen dla konsumentów. W przypadku Kansai Electric Power, właściciela elektrowni Takahama, w której działają dwa z czterech reaktorów, spadek kosztów produkcji energii elektrycznej sięgnął 15 proc. Głównie na skutek ograniczenia skali zakupu paliw kopalnych.

Japoński rząd liczy więc na kontynuację tego zjawiska, chociaż, jak podkreślali przedstawiciele METI, nie przewiduje, by ceny energii miały zasadniczy wpływ na zagraniczną konkurencyjność gospodarki. Jednak, według nich, zmiany na rynkach surowców energetycznych, które Japonia musi kupować oraz w technologiach OZE postępują tak szybko, że należy dostosować do nich politykę energetyczną. Japonia planuje do 2030 r. zmniejszyć o 26 proc. emisję CO2 w stosunku do dość wysokiego poziomu z roku 2013.

Reklama

Japończycy podkreślają, że wyciągnęli wnioski z przebiegu awarii w Fukushimie. Jak powiedział PAP Takeyuki Inagaki z firmy TEPCO - właściciela uszkodzonej elektrowni, po uderzeniu tsunami pracowników ewakuowano bez problemu, ale ekipy ratownicze musiały improwizować, by dokonać najważniejszych napraw. Inagaki, który pracował w Fukushimie wiele tygodni po awarii opowiadał, że akumulatory do zasilania instrumentów pomiarowych zabierano z prywatnych samochodów, najprostszych narzędzi albo nie było, albo nie dało się ich znaleźć, a przysłani na miejsce strażacy nie wiedzieli co robić. Do tego doszedł brak procedur na wypadek takiej awarii, co spowodowało, że ludzie nie podejmowali właściwych decyzji.

Inagaki podkreślił, że wszystkie te niedociągnięcia zostały w innych elektrowniach już usunięte. Na przykład w największej na świecie elektrowni atomowej Kashiwazaki-Kariwa zbudowano nowy mur przeciwko tsunami. Zamontowano też m.in. specjalne pompy awaryjne, które mogą pracować bez dopływu prądu, napędzane jedynie parą z reaktora i w dodatku po całkowitym zalaniu wodą. W działających już lub przygotowanych do włączenia reaktorach zamontowano nowe systemy awaryjnego chłodzenia. Jednak zdaniem Inagakiego, najważniejsze jest przyznanie, że nie wszystko da się przewidzieć, a także przygotowanie personelu na działanie właśnie w takich warunkach, które wykraczają poza przewidywalne scenariusze.

Po wyciągnięciu wniosków z awarii Japończycy deklarują, że są gotowi do powrotu na światowe rynki ze swoimi technologiami i usługami i do coraz szerszej współpracy w tym zakresie z Polską. Zapowiadane są kolejne seminaria i spotkania ze stroną polską. Jeżeli polski rząd zdecyduje się budować elektrownię atomową, wtedy Japończycy - jak wynika z deklaracji przedstawicieli miejscowego przemysłu jądrowego - mogą zaproponować technologię ABWR (Advanced Boiling Water Reactor), która dziś, mimo, że pierwsze tego typu bloki uruchomiono ponad 20 lat temu, jest jedną z najnowocześniejszych działających konstrukcji.

>>> Czytaj też: Baca-Pogorzelska: Atomowa schizofrenia. Budowa elektrowni jednak nie jest pewna