Projekt ustawy o Sądzie Najwyższym pozostaje w centrum uwagi – słusznie. Jest najbardziej radykalny – i kontrowersyjny – ze wszystkich, które dotyczą wymiaru sprawiedliwości. W obecnym kształcie jest po prostu nie do obrony, zwłaszcza w zakresie uprawnień przyznawanych ministrowi sprawiedliwości i jednocześnie prokuratorowi generalnemu. Widzą to nawet zwolennicy głębokich zmian w sądownictwie. To, mówiąc krótko, zgniłe jajo - pisze w felietonie Krzysztof Jedlak, redaktor naczelny Dziennika Gazety Prawnej.
ikona lupy />
Dziennik Gazeta Prawna
Gdybym miał się zakładać, postawiłbym na to, że pan prezydent podpisze nowe prawo o ustroju sądów powszechnych. Owszem, swobodna wymiana prezesów sądów przez ministra jest dyskusyjna, ale rzecz dotyczy funkcji administracyjnych, a nie nieusuwalności z urzędu czy niezawisłości orzekania (przy konsekwentnym losowym przydzielaniu spraw). Spodziewałbym się, że prezydent złoży też podpis pod nowelą ustawy o Krajowej Radzie Sądownictwa. I powtórzy argumenty o konieczności poddania środowiska, które do tej pory rządziło się samo, większej kontroli społecznej. Wbrew pozorom to się dobrze wpisze w nastroje społeczne, dość niechętne sądownictwu w obecnym kształcie. Zwłaszcza gdyby jednocześnie zapowiedział, że nie popiera zmian w Sądzie Najwyższym w proponowanej teraz wersji. Mógłby też zadeklarować, że Kancelaria Prezydenta pilnie zaangażuje się w prace nad projektem.
Taka strategia miałaby wiele zalet. Po pierwsze, prezydent przejąłby inicjatywę i dałby do zrozumienia, że choć widzi potrzebę zasadniczych reform, to jednak chce, aby były czynione z głową. Po drugie, ze świecą dziś szukać kogoś, kto powiedziałby, że wymiar sprawiedliwości nie wymaga zmian. Mówiła o nich nawet Magdalena Filiks, prowadząca niedzielny wiec protestacyjny pod Sejmem. Ale konkretnych propozycji brak, poza tą leżącą na stole, której autorem są rządzący. Forsując racjonalne rozwiązania, prezydent mógłby zapełnić tę lukę i zbić na tym duży polityczny kapitał. Takie działania przez większość zostałyby przyjęte z wyraźną ulgą.
Reklama
Jego przedstawiciele mówią na razie to, co wszyscy wiemy: głowa państwa może dokument podpisać, skierować do Trybunału Konstytucyjnego lub zawetować. A zdecyduje wtedy, kiedy na jej biurko trafi gotowa ustawa. Takie podejście to błąd. Zwiększa bowiem ryzyko, że fatalne regulacje zostaną przyjęte bez istotnych poprawek. Ponadto z punktu widzenia prezydenta oznaczałoby to straconą szansę na wyraźne wzmocnienie własnej pozycji właściwie bez większych kosztów politycznych (które pojawią się w każdym odmiennym wariancie, choć inny będą mieć charakter przy podpisaniu ustawy, a inny w przypadku weta), a za to z korzyścią – co najważniejsze – dla państwa.