„Gazeta Wyborcza” postanowiła kolejny raz postraszyć Polaków wyższymi rachunkami za prąd, posługując się przy okazji przemawiającym do wyobraźni porównaniem z opłatami radiowo-telewizyjnymi. „Abonament węglowy mknie przez Sejm. Bo liczy się tradycja, a nie biznes” - oznajmiła nam 10 lipca gazeta. Zadzwonił do mnie kolega z radia z pytaniem, czy wiem coś o nowym podatku, bo ten zadziwił nawet Janusza Steinhoffa, byłego wicepremiera i ministra gospodarki - pisze w felietonie Karolina Baca-Pogorzelska.
ikona lupy />
Karolina Baca-Pogorzelska / Media

Tak, jak proponowany podatek drogowy wywołał burzę w szklance wody (nawet zwolennicy rządu dostali apopleksji na myśl o benzynie potencjalnie droższej o 25 groszy na litrze), tak perspektywa wyższych rachunków za prąd wkurzy każdego. Tyle, że ten energetyczny kij ma dwa końce. Mówimy tutaj o ustawie dotyczącej rynku mocy, która trafiła do Sejmu. Posłowie mieli o niej debatować w środę, ale pierwsze czytanie odłożono na później. W dużym uproszczeniu chodzi w niej o to, by producenci energii elektrycznej nie dostawali pieniędzy jedynie za wytwarzanie, ale także za gotowość do niej w szczycie zapotrzebowania. Nasz system energetyczny jest dzisiaj stosunkowo stabilny, bo opiera się przede wszystkim na konwencjonalnych źródłach wytwarzania – ok. 86 proc. energii elektrycznej produkujemy z węgla. Jednak w perspektywie niespełna 20 lat nawet ponad połowa tych źródeł z systemu wypadnie (są po prostu za stare), a liczba nowych elektrowni węglowych nie będzie aż tak wielka.

>>> Czytaj też: Wydobywczy cud giganta. Fałszywe deklaracje górników?

Reklama

Biorąc pod uwagę większe zapotrzebowanie na energię elektryczną (a takie jest prognozowane przy wzroście gospodarczym), a także większy udział odnawialnych źródeł energii (OZE), które w przeciwieństwie do gazowych czy węglowych nie są w stanie pracować przez całą dobę trzeba coś wymyślić, by nie doszło do mitycznego blackoutu. Dlatego powstał pomysł stworzenia rynku mocy, który koledzy z Czerskiej uparcie nazywają abonamentem węglowym. O abonamencie węglowym mówilibyśmy, gdyby była to podatek dla kopalń. Oczywiście dociekliwi powiedzą, że przecież tak pośrednio będzie, skoro płacić będziemy wytwórcom prądu z węgla. Ja tylko podpowiem – proszę przeanalizować swój rachunek za prąd. Opłata za OZE już się tam znajduje od roku. 2,51 zł za 1 MWh. Zakładając, że średnie roczne zużycie energii w przeciętnym gospodarstwie domowym to 3–4 MWh rocznie mówimy tu o 7,5–10 zł. Niewiele.

A w przypadku rynku mocy? Według szacunków resortu energii w ciągu 10 lat łączny koszt wyniesie 27 mld zł, z czego najwięcej, bo 15 mld zł, przypadnie na małe i średnie firmy, a 7 mld zł – na gospodarstwa domowe. Jest ich ok. 14,5 mln. To oznacza, że jedno zapłaci rocznie o 48 zł więcej. 4 zł miesięcznie (plus VAT) rozkładając to na 10 lat. Tyle tylko, że faktyczne dopłaty rozpoczną się w 2021 r., więc wielkość opłaty trzeba jednak podzielić na 7 lat. To oznacza ok. 5,75 zł miesięcznie – czyli ok. 7 zł z VAT.

Dużo? Mało? Oczywiście możemy powiedzieć, że rząd funduje nam Prąd+, bo nie ma pieniędzy na 500+. Sęk w tym, że w przypadku opłat związanych z rynkiem mocy te pieniądze na pewno wrócą do energetyki. Dziś mamy do czynienia z niskimi cenami energii na rynku hurtowym, które powodują, że opłacalność jakiejkolwiek inwestycji w nowe moce wytwórcze stoi pod znakiem zapytania – zarówno węglowe, jak i atom czy OZE. To efekt m.in. nadpodaży zielonych certyfikatów, czyli świadectw pochodzenia zielonej energii, które były systemem wsparcia OZE. Musimy jednak zgodnie z unijnymi wymogami zwiększać udział OZE w naszym miksie energetycznym. To z kolei ogranicza pracę konwencjonalnych siłowni. Ale potrzeba ich utrzymania istnieje. Także w gotowości, bo w przypadku nagłego zwiększenia zapotrzebowania na prąd to właśnie jednostka konwencjonalna jest w stanie włączyć się najszybciej.

Zgodnie z projektem na rynku mocy mają się odbywać aukcje, w których dostawca oferuje operatorowi, że pozostanie w gotowości do dostarczania określonej mocy elektrycznej do systemu poprzez konkretną jednostkę rynku mocy (do niej trafią pieniądze) oraz do dostawy określonej mocy w okresach zagrożenia. Na przyszły rok zaplanowano aukcje główne na dostawy w latach 2021–2023. Tu jednak trzeba pamiętać, że zgodę na rynek mocy musi nam dać Unia Europejska, która niewątpliwie bardzo dokładnie prześwietli plany Polski.

Nie podważam stwierdzenia, że za prąd zapłacimy więcej, bo tak faktycznie będzie. Zapłacimy też więcej za usługi, skoro rachunki średnich i małych firm wzrosną rocznie o 1,5 mld zł. Tyle tylko, że jeśli to rozwiązanie się nie uda, widmo nie tylko ograniczeń dostaw energii w szczycie, ale i prawdziwego blackoutu po 2020 r. stanie się naprawdę realne. O ile bowiem można się było spierać, czy nowa opłata za benzynę, która miała poprawić stan dróg samorządowych, ma uzasadnienie (skoro mamy już tę do funduszu krajowego i niewiele z tego wynika), tak w przypadku rynku mocy czas zrozumieć, że prąd nie bierze się z gniazdka.

>>> Czytaj też: Trump się pomylił? Inwestorzy i ich pieniądze wybierają czystą energię