Wóda wyborowa, wychowani na podrobach / powiesz mi, że każdy jest swego losu kowal?”. Ten cytat z utworu poznańskiego rapera Pei polecam każdemu ekonomiście, który za bardzo lubi nadmuchiwać balonik opowieści o równym życiowym starcie. A jak mu jeszcze mało, to dodać można na drugą nóżkę słynne „najważniejsze to dobrze wybrać sobie rodziców, potem jakoś pójdzie” Jana Kulczyka.
Na szczęście nawet wśród ekonomistów od pewnego już czasu temat tzw. mobilności nie jest już traktowany kanonicznie. Mobilności, o której tutaj mówię, nie należy mylić z możliwością geograficznego przemieszczania się obywateli. Chodzi raczej o ich międzyklasową ruchliwość. Krótko mówiąc – jakie są w praktyce szanse, by córka prowincjonalnej sprzątaczki czy profesorski syn Warszawki należeli w dorosłym życiu do innej klasy społecznej niż ich rodzice? Sprawa ma oczywiście wydźwięk polityczny, bo od poziomu akceptacji międzygeneracyjnej mobilności zależy w dużej mierze spokój społeczny w danej wspólnocie politycznej.
Cztery lata temu kij w mrowisko wbił amerykański ekonomista Gregory Clark, publikując głośną książkę „Syn też wschodzi” (po angielsku brzmi to „The Son Also Rises” i jest nawiązaniem do hemingwayowskiego „Słońce też wschodzi”; zresztą Clark stosuje takie tricki w każdej swojej publikacji). Dowodził tam, że kultywowane przez lata przekonanie o dość wysokiej mobilności międzygeneracyjnej jest jedną wielką lipą. Opiera się bowiem tylko na danych dotyczących zarobków i formalnej edukacji. Nie uwzględnia zaś innych miękkich elementów stanowiących o stratyfikacji społecznej. Aby dowieść swych słów, Clark zaproponował autorską metodę polegającą na śledzeniu… nazwisk. I sprawdzaniu, jak w różnych historycznych momentach radzili sobie ludzie legitymujący się jako (powiedzmy) Potoccy, a jak ci o nazwisku (na przykład) Krupa. Z takich porównań (Polski Clark nie badał) na bazie 17 (!) generacji (lata 1530–2012) wyszło mu, że wskaźnik dziedziczenia statusu społecznego to w zachodnich społeczeństwach w praktyce ok. 75. Oznacza to, że każde następne pokolenie ma mniej więcej tyle procent szans, by pozostać na drabince społecznej na tym samym poziomie co rodzice. To i tak lepiej niż w okresie 1530–1799, gdy wskaźnik ten sięgał 83. Swoje odkrycia Clark nazwał prostym prawem dziedziczenia statusu. Prostym, bo niezależnym od ustroju społecznego i kraju pomiaru.
Publikacja Clarka ośmieliła wielu badaczy to sfalsyfikowania jego prowokacyjnych tez. Przez parę ostatnich lat pracuje nad tym na przykład duet Martin Nybom i Kelly Vosters. On jest ekonomistą szwedzkim, ona pracuje na amerykańskiej uczelni. Kraje mają znaczenie. W najnowszej wspólnej pracy ekonomiści pokazują bowiem na ich przykładach, że clarkowskie prawo jest nadmiernym uproszczeniem. Według Nyboma w Szwecji wskaźnik dziedziczenia statusu wynosi między 20 a 30. Vosters zaś dowodzi, że choć w Stanach jest wyższy (40–60 w zależności od metody liczenia), to jednak wciąż niższy niż 75 występujące u Clarka. Ich praca stara się także obalić przekonanie, jakoby między gospodarkami nie było w temacie dziedziczenia statusu jakichś zasadniczych różnic. Niezależnie od tego, czy rządzili tam przez lata zatwardziali liberałowie czy też klasycznie socjaldemokraci.
Zgody tu pewnie nie będzie. W ekonomii (wbrew przekonaniu tych, którzy widzą w niej naukę ścisłą) zazwyczaj jej nie ma. Nawet praca na tych samych danych może przynosić bardzo różne rezultaty. Ale może właśnie to czyni tę dziedzinę wiedzy tak bardzo intrygującą. A z mobilnością i jej brakiem musimy się mierzyć nadal.
Reklama

>>> Czytaj też: Najbogatsze rodziny z XV-wiecznej Florencji po prawie 600 latach wciąż są najbogatsze