Na rynku książki rządzą duzi wydawcy i celebryci pióra. Drobnym oficynom i autorom, którzy stanowią większość, coraz trudniej się przebić.
Kto nie gra w ekstraklasie pisarzy z Katarzyną Bondą, Remigiuszem Mrozem, Szczepanem Twardochem czy Olgą Tokarczuk, a nie zniechęca się występami w niższej lidze, ten musi przyjąć własną taktykę przetrwania. Można na przykład brać dużo mało ambitnych zleceń do opracowania/napisania w ciągu kilku miesięcy za z góry ustalone honorarium wypłacane w kilku transzach. Pieniądze są adekwatne do czasu zainwestowanego w pracę, więc nie ma powodów do narzekań. Inna strategia zakłada realizację projektu o większym ciężarze gatunkowym, który powstaje latami i jest karkołomną dłubaniną dla własnej satysfakcji, a pieniądze są kwestią trzeciorzędną i w gruncie rzeczy symboliczną, biorąc pod uwagę czas i wkład pracy. Ta jednak wymaga jakiegoś stałego źródła dochodu, bo wyłącznie z pisania książek w Polsce utrzymuje się może kilku autorów.

7 tys. zł za półtora roku pracy

Dyskusja na temat zarabiania na tworzeniu literatury rozgorzała publicznie pod koniec lutego 2014 r. za sprawą facebookowego wpisu Kai Malanowskiej. Autorka powieści „Patrz na mnie, Klaro!”, nominowanej do nagrody Literackiej „Nike” oraz Paszportów „Polityki”, rozsierdziła internet oraz zbulwersowała kolegów i koleżanki po fachu rozpaczliwym wyznaniem: „6800 zł. Tyle za 16 miesięcy mojej ciężkiej pracy (...) mam ochotę strzelić sobie w łeb (...) p...ę pisanie (...) pozdrawiam rynek czytelniczy”.
Wpis ściągnął na Malanowską lawinę krytyki. Osoby z branży wyjaśniały, że inni zarabiają jeszcze mniej, a pisarstwo nie jest zawodem pierwszej potrzeby społecznej i bywa słabo płatne, zaś internauci pokrzykiwali, że w takim razie warto się przekwalifikować albo napisać bestseller. Przy okazji porachowano ludzi pióra. Autorzy raportu „Literatura polska po 1989 roku w świetle teorii Pierre’a Bourdieu” oszacowali, że na polskim rynku działa około 3,5 tys. pisarzy. Ale w tym gronie uwzględniono tylko takie osoby, które wprowadzają książki do obiegu za pośrednictwem tradycyjnego wydawcy, czyli nie publikują swojej twórczości w internecie ani nie wydają jej na własny rachunek. Policzono też, jaki przychód generuje książka napisana przez osobę o niewyrobionym nazwisku, która nie łapie się do wąskiego panteonu gwiazd literackich. Uwzględniając zaliczkę, zyski ze sprzedaży średniego nakładu i nieliczne płatne spotkania autorskie, wyszło, że w okolicach mniej więcej 10 tys. zł za jeden tytuł. Przeciętny nakład to dziś 3–5 tys. egz., a jeśli uda się sprzedać powyżej 10 tys., wtedy można mówić o sukcesie i budować rozpoznawalność. Michał Zygmunt w artykule dla Onetu pisał wprawdzie, że Dorota Masłowska za pieniądze ze sprzedaży „Wojny polsko-ruskiej pod flagą biało-czerwoną” kupiła mieszkanie na warszawskiej Pradze, a Michała Witkowskiego po sukcesie powieści „Lubiewo” stać było na podróżowanie przez kilka miesięcy po Ameryce Łacińskiej, ale – jak zastrzegł autor artykułu – tylko nieliczni pisarze dobrze żyją z pisania.
Reklama