Nagrody za poprzedni film trzymam pod tapczanem. Nie zasługują one na specjalne miejsce, bo nic mi nie dały. Sztuka stała się czymś marginalnym i niepotrzebnym.
Coraz rzadziej kręci pan filmy. Po „Matce Teresie od kotów” na kolejny trzeba było czekać aż osiem lat. Skąd te przerwy?
Takie filmy jak „Matka Teresa od kotów” czy „Niewidzialne” nie są w naszych kraju łatwe do zrealizowania. Właściwie poza Polskim Instytutem Sztuki Filmowej nie mamy instytucji, która chciałaby postawić na kino niezależne, a nawet PISF czasami boi się takich projektów. W przypadku debiutu miałem to szczęście, że trafiłem akurat pod skrzydła ówczesnej dyrektor Agnieszki Odorowicz, która wbrew wszystkim i właściwie tylko na podstawie własnej intuicji dała mi szansę. „Matka Teresa od kotów” powstała też dzięki pieniądzom, które otrzymaliśmy od koproducenta, którym był Canal+, ale również tym wyłożonym z mojej kieszeni. Właściwie całe honorarium za reżyserię przeznaczyłem na ten jeden film. W tej chwili na podobne posunięcie nie byłoby mnie po prostu stać.
A ponoć przymierzał się pan do „Heroiny” na podstawie powieści Tomasza Piątka. Niespodziewana zmiana planów?
Może zabrzmi to naiwnie, ale wyniknęło to z pewnego rachunku i oszczędności. Moim kolejnym filmem po „Matce Teresie od kotów” faktycznie miała być adaptacja „Heroiny”. Trwały zaawansowane rozmowy, otrzymaliśmy na ten projekt 2 mln zł. Wszystko wskazywało więc na to, że jesteśmy u celu, do tego stopnia, że Grażyna Torbicka, wręczając mi Paszport „Polityki”, zapowiedziała premierę. Niestety nie udało się uzbierać ostatecznej kwoty. Mając w głowie perspektywę, że zrobienie filmu za 4 mln jest trudne, postanowiłem porzucić ten projekt i skupić się na czymś tańszym. Na filmie, który byłby w moim zasięgu.
Reklama

CAŁY TEKST W WEEKENDOWYM WYDANIU DGP