„Nie mogłem żyć w kraju, który przestał mi być ojczyzną”, notował Sándor Márai. Jego „Dzienniki” to świadectwo przewrotności ludzkiego losu.
Sándor Márai (1900–1989) prowadzi obecnie całkiem interesujące życie pozagrobowe – zarówno na świecie, jak i w Polsce. Czyta się go uważnie, z szacunkiem, być może nawet z fascynacją. Nie zawsze tak było. Przez pół wieku – od późnych lat 40. – Márai przebywał na emigracji, która z zawodowego punktu widzenia była dla niego literackim czyśćcem. Został praktycznie zapomniany jako pisarz, wydawany byle gdzie i byle jak, a na Węgrzech pod panowaniem komunistów siłą, groźbą i propagandową perswazją wyparty ze społecznej świadomości.
Tymczasem przed II wojną światową Márai był gwiazdorem węgierskiej literatury. Pisał dużo i świetnie, zarabiał znakomicie. Miał w sobie dekadencki urok człowieka, który urodził się już stary. To się ceniło w tej nieodległej, choć egzotycznej epoce, gdy bycie młodym uchodziło za głęboko niestosowne.
Ale Márai mógł czuć się stary, ponieważ świat, który portretował, był światem schyłku. Cesarstwo Austro-Węgierskie przegrało wojnę, którą równie dobrze mogło wygrać, i poniosło gorzkie konsekwencje – zostało podzielone i rozparcelowane. Postanowienia Traktatu w Trianon z 1920 r. szczególnie mocno dotknęły Węgry: z pozycji ambitnego regionalnego mocarstwa występującego z Austrią na równych prawach, zdegradowano je do roli małego kraiku na europejskim wygwizdowie. Węgry straciły dwie trzecie swojego terytorium: Słowację, Siedmiogród, sporą część dzisiejszej Chorwacji oraz graniczący z Austrią Őrvidék (Burgenland). Rzut oka na mapę mówi wszystko: Budapeszt jest stanowczo za dużym miastem na taki mały kraj. O tym się na Węgrzech pamięta po dziś dzień jako o największej historycznej traumie (więcej na ten temat na str. 22 –red.).
>>> CAŁY TEKST W WEEKENDOWYM WYDANIU DGP
Reklama