Mamy dość wtłoczenia w cywilizacyjne ramy i działania według narzuconych schematów. Coraz częściej szukamy takiej formy aktywności, która będzie też rodzajem terapii.
Sala jednej ze szkół jogi na warszawskim Żoliborzu. Kilka osób zaczyna poruszać się w rytm utworu „Lilies of the Valley” z muzyki do filmu o tancerce Pinie Bausch. Każdy tańczy tak, jak chce. Osobno, czasem z kimś, bez powtarzalnej choreografii.
„Zauważ, na jaki ruch masz ochotę”, „Czy chcesz być w kontakcie z innymi osobami, czy chcesz być sam ze sobą?”; „Zobacz, co cię przyciąga, a na co kompletnie nie masz dziś ochoty” – podpowiada prowadząca.
– Moja przygoda z tańcem trwa od dzieciństwa. Gdy byłam mała, uwielbiałam jeździć do lasu, chodziłam wtedy na bosaka i spontanicznie się poruszałam, wyginałam. Może nie był to taniec, ale taki ruch i jednoczesne obcowanie z naturą sprawiały mi przyjemność. Gdy byłam nastolatką, a w moim życiu działy się trudne rzeczy, biegłam do pokoju, włączałam głośną muzykę i tańczyłam w bardzo ekspresywny, szalony sposób. Wtedy stres i napięcia odpływały – mówi o swoich początkach pracy z ciałem prowadząca warsztat Agnieszka Sokołowska, terapeutka tańcem i ruchem (DMT), nauczycielka języka ruchu w podejściu Laban/Bartenieff (to metoda opisania, wizualizacji i interpretacji ruchu ludzkiego ciała).
Śmieje się, że w liceum mało brakowało, a nie zatańczyłaby poloneza na studniówce. – Prowadziłam wszystkich facetów, z którymi tańczyłam w parze. Chyba instynktownie wyczuwałam, że nie lubię, gdy ktoś mi coś narzuca. Fascynowała mnie niezależność, dlatego próbowałam m.in. tańca współczesnego czy CI, czyli tańca improwizowanego w kontakcie z innymi – opowiada.
Reklama