Takiego sukcesu policja w Nowym Tomyślu nie odniosła jeszcze nigdy w historii. Otóż tamtejsi funkcjonariusze odzyskali skradzione na terenie Niemiec nowe subaru levorg. Nie to, żeby go jakoś specjalnie szukali. Albo ścigali. Motofelieton Łukasza Bąka.

W sumie to nawet nie wiedzieli, że jest kradzione i że go właśnie odnajdują. Było dokładnie tak: ktoś zadzwonił na numer 112 z informacją, że na poboczu autostrady stoi levorg z nieznacznie uszkodzonym przodem. Funkcjonariusze pojechali na miejsce zdarzenia i gdy zaczęli sprawdzać pojazd, okazało się, że chwilę wcześniej został skradziony na terenie naszych zachodnich sąsiadów. Prowadzący auto 24-latek został zatrzymany. I to byłaby już cała historia. Byłaby, gdyby nie dociekliwość nowotomyskich stróżów prawa. Otóż w toku śledztwa ustalili, że „do uszkodzeń auta doszło w momencie, gdy kierowca ustawił autopilota. Coś nie zadziałało tak, jak powinno i samochód wpadł do rowu”.

Zacznijmy od tego, że ukraść levorga to jak zwinąć komuś pojemnik ze śmieciami z posesji. Musiał to zrobić ktoś, kto kompletnie nie zna się na samochodach. Po drugie, pierwsze słyszę, by jakikolwiek seryjnie produkowany samochód miał coś takiego jak „autopilot”, a już z całą pewnością nie jest to Subaru, które zapomniało nawet, jak się robi porządne silniki. Owszem, w nowoczesnych modelach stosuje się różne systemy wspomagające jazdę, ale żaden z nich nie jest autopilotem i nie wyręcza kierowcy całkowicie na dłużej niż pięć sekund. Gdy się uprzecie, puścicie kierownicę oraz kompletnie nic nie będziecie robili z pedałami gazu i hamulca, to w najlepszym wypadku samochód zatrzyma się automatycznie na poboczu, zaś w najgorszym – na filarze wiaduktu. Przyznacie, że trudno nazwać takie rozwiązanie „autopilotem”. To jednak nie przeszkodziło funkcjonariuszom zamieścić na swoim twitterowym koncie wpisu, w którym pytają o to, czy autopilot jest bezpieczny... Elona Muska. Tak, tego Elona Muska od Tesli. To trochę tak, jakby wykipiało wam mleko, a wy postanowilibyście poradzić się w tej kwestii Coca-Coli.

Jeszcze kilka takich przypadków i w życie wprowadzone zostaną dwa nowe przepisy: jeden będzie zobowiązywał producentów aut do tego, by połowę przedniej szyby zajmował napis „Ten samochód nie prowadzi się sam. Odstaw piwo i połóż ręce na kierownicy”, a drugi będzie wprost zabraniał używania systemów wspomagających kierowcę. Paradoksalnie dla bezpieczeństwa. Bo istotnie jest tak, że ich użycie nieco nas otępia. W ubiegłym tygodniu jeździłem Volvo V90, w którym jednym przyciskiem na kierownicy można było ustawić funkcję „Pilot Assist” – wówczas samochód sam hamował i przyspieszał, utrzymując rozsądny dystans od wozu jadącego przede mną, a kierownica sama odbijała po zbliżeniu się do którejś z krawędzi jezdni. Było to naprawdę bardzo wygodne. Sęk w tym, że po pięciu kilometrach takiej jazdy poczułem się strasznie otępiały. Zmęczony i znużony. Moja czujność została sprowadzona do parteru, refleks w skali od 1 do 10 wynosił najwyżej 1, zaś jedyną rzeczą, o jakiej myślałem, był popołudniowy kieliszek wina i drzemka. Najgorsze jednak było to, co dotarło do mnie chwilę później: że całkowicie zaufałem autu. Powierzyłem swoje życie panu Intelowi, uznałem, że procesory i kable znają się na prowadzeniu lepiej niż ja.

Jestem przekonany, że w przyszłości takie rozwiązania będą wysyłały nas na tamten świat częściej niż mazurskie nieodśnieżone zakręty ze stuletnimi dębami rosnącymi od zewnętrznej. Elektronika ma bowiem to do siebie, że jest zawodna. Przypomnijcie sobie, ile razy w ciągu ostatniego roku zawiesił się wam laptop? Ile razy złapał jakiegoś wirusa i wariował? Albo kiedy ostatnio wasz smartfon nie reagował na żadne stuknięcie w ekran i musieliście go restartować? A teraz pomyślcie, że to samo może się zdarzyć pewnego dnia z samochodem, który potrafi sam jeździć. Rozumiecie, co mam na myśli?

Reklama

Wróćmy teraz do Volvo V90. Uwielbiam ten samochód za mnóstwo rzeczy. W przepięknym nadwoziu zamknięto wnętrze w rozmiarze typowym dla dawnych kombi szwedzkiej marki – ogromny i układny bagażnik, mnóstwo miejsca na nogi, na wysokości ramion i nad głowami. Wierzcie mi – w żadnym konkurencyjnym luksusowym kombi nie zaznacie takiego poczucia swobody jak tu. Żadne nie zaskoczy też was tak bardzo designem i wykonaniem jak Volvo. Nie chodzi mi o materiały i ich spasowanie, ale styl, w jakim zrobiono deskę rozdzielczą i fotele. Jest bez dwóch zdań luksusowo, ale jednocześnie bez przepychu i odrobiny pretensjonalności.

Podoba mi się również to, że o ile niemieccy producenci (może poza Mercedesem) robią wszystko, żeby ich auta prowadziły się sportowo, to ludzie z Volvo wyszli z założenia, że samochód tej klasy w pierwszej kolejności powinien być komfortowy. Efekt jest taki, że przejechaliśmy nim całą rodziną w weekend jakieś 800 km i na każdym etapie podróży wysiadaliśmy wypoczęci, zrelaksowani i w doskonałych humorach. Owszem, gdybym myślał tylko o sobie, to do jazdy po zakrętach i szybkiego pokonywania drogi do pracy wybrałbym pewnie jakieś BMW. Ale jako wóz dla całej rodziny V90 nie ma sobie równych. Zawieszenie, skrzynia biegów, wyciszenie, mocny silnik diesla D5 – wszystko tu zrobiono tak, byście mogli czerpać maksymalną radość z podróżowania.

Wiem, że do takiego opisu bardzo pasuje filozofia autopilota. Sęk w tym, że nie wyobrażam sobie, bym mógł powierzyć życie moich bliskich sztucznej inteligencji. Bo jest z nią dokładnie tak samo, jak ze sztucznymi piersiami – w pewnym momencie można poczuć się oszukanym.

>>> Polecamy: Auta spalinowe do lamusa. W ciągu 5 lat będą droższe w użytkowaniu od elektrycznych