Uwielbiam stare amerykańskie wozy do tego stopnia, że zacząłem zastanawiać się nad kupnem dużego cadillaca, chevroleta albo buicka. Takiego z lat 80. lub 90. Oczywiście nie miałbym odwagi jeździć nim na co dzień, z kilku powodów.
ikona lupy />
Jeep Wrangler fot. mat. prasowe / Dziennik Gazeta Prawna
Po pierwsze – miasto, w którym mieszkam, nie przypomina Bronxu, po drugie – nie handluję kokainą, a po trzecie – w związku z tym, że nie handluję koką, to nie stać mnie na wlewanie co 100 km do baku 20–25 litrów paliwa. A, i jeszcze w Polsce mamy zakręty, które auta z USA lubią równie bardzo jak weganie żeberka.
Po co mi zatem amerykański wóz? Żeby raz na jakiś czas wyciągnąć go z garażu i poczuć się jak Kojak, Clint Eastwood, 2Pac i Blues Brothers razem wzięci. Powoli toczyć się przez przedmieścia, trzymając lewą rękę bezwładnie wiszącą przez otwarte okno, a prawą nonszalancko trzymając kierownicę dokładnie na godzinie 12. Żeby posłuchać bulgotu wolnossącego motoru V8 o kolosalnej pojemności, ukoić nerwy za pomocą zawieszenia z kaczego pierza i zrelaksować się na obitej mięsistym welurem kanapie. Zabrać żonę na żeberka, a potem całować się z nią na tych welurach przez pół wieczoru przed domem, przy zaparowanych od środka szybach. Właśnie z myślą o takich doznaniach stworzono amerykańskie wozy. Są beznadziejne z miliona powodów i zarazem niesamowite. W zasadzie to nie są auta. To raczej styl życia i stan umysłu. Żałuję, że dzisiaj za wielką wodą nie robi się już takich wozów.
Trochę inaczej jest z jeepem. On nigdy nie był romantyczny, a w miejscu koła zapasowego nie miał skrytki na narkotyki. Projektując tu schowek pasażera, myślano o tym, by pomieścił parę rękawic roboczych, a nie magnum kaliber 44. Z kolei wnętrza się nie odkurzało, tylko spłukiwało bieżącą wodą ze szlaucha. To był zawsze najporządniejszy z amerykańskich wozów. Trochę jak Brudny Harry – szorstki, ale twardy, niezłomny i… brudny. Bo bardzo lubił zjeżdżać z utartych szlaków i taplać się w błocie. Tak było 30 lat temu, gdy pojawił się pierwszy wrangler i identycznie jest teraz, w przypadku czwartej generacji tego auta. Różni się od swojego prapradziadka tym, że ma skórę na fotelach, klimatyzację, parę innych bajerów i oszczędniejsze silniki. Ale pod względem charakteru to ten sam szorstki twardziel co w 1987 r. To prawdziwy drwal w świecie męskich legginsów. Jeździ okropnie, nie ma hamulców, manewrowanie nim przypomina próby zawracania tankowcem w porcie w Giżycku, jest głośny i niekomfortowy, a mimo to fantastyczny.
Reklama
Niestety, większość współczesnych facetów nie rozumie tego typu aut. Nie jedzą mięsa i nie potrafią używać młotków, za to świetnie radzą sobie z obsługą depilatorów. Co rano piją latte na sojowym, a nazwę Wrangler kojarzą wyłącznie ze spodniami w rozmiarze 28, które niemiłosiernie cisną w kroku. Dlatego Jeep – żeby przetrwać – musiał zaoferować im coś innego niż legendarna terenówka. Tak powstał compass.
Compass odziedziczył po wranglerze wiele jego wad. Jest głośny, tandetnie wykonany, ma kompletnie nieintuicyjne i paskudne pod względem graficznym multimedia, niewygodne fotele, idiotyczną pozycję za kierownicą, a jego układ kierowniczy… Hmmm, prawdę mówiąc, to wątpię, aby w ogóle zamontowano tu coś takiego. Niby coś tam się dzieje z przednimi kołami, gdy kręcicie kierownicą, ale kompletnie nie wiadomo co. I jeszcze ten diesel 2.0 multijet, który trzęsie się jak ratlerek wystawiony na siarczysty mróz i hałasuje, jakby ktoś brzytwą podrzynał gardła wszystkim 140 koniom. I jeszcze ta manualna skrzynia biegów, którą zaprojektował jakiś kowal do spółki z rzeźnikiem.
Czy mogę powiedzieć coś dobrego o tym aucie? Owszem. Dobrze radzi sobie w terenie, jest oszczędne i zaskakująco dynamiczne. To wszystko. Pod absolutnie każdym innym względem konkurenci są od niego znacznie lepsi. Nie miałoby to dla mnie żadnego znaczenia, gdybym odnalazł w tym aucie charakter prawdziwego jeepa. Niestety, nie ma go tu nawet odrobinę. A szkoda, bo samo założenie zbudowania „modnego jeepa” było niegłupie. Amerykanie wpadli na ciekawy pomysł, ale niestety jego realizację powierzyli Włochom (Jeep należy do Fiata). Ci przez 60 proc. czasu strajkowali, przez 30 proc. pili w pracy wino, a pozostałe 10 proc. poświęcili na zbudowanie compassa. Przez to jest on nie tylko najbardziej pozbawionym charakteru jeepem, jaki kiedykolwiek powstał, lecz też jednym z najbardziej beznadziejnych samochodów w historii motoryzacji. Gdybym na jego podstawie miał wskazać, w którym kierunku zmierza amerykańska motoryzacja, to powiedziałbym otwarcie, że w kierunku dna.
Na szczęście na drogi wyjeżdża właśnie wrangler IV generacji, który od tego III generacji różni się kształtem wycieraczek i czymś tam jeszcze. A to oznacza, że z jeepem wszystko jest w porządku. To nadal jedno z tych aut, które chętnie postawiłbym w swoim garażu. Ku przerażeniu mojej żony i uciesze dzieci.

>>> Czytaj też: Bąk: Kia, take my money!