Niezdolność do wymiany ustawy uchwalonej w PRL to najlepszy dowód na to, że rację stanu zastąpiła racja elektoratu. Prawo pracy jest zabetonowane na kolejną dekadę, choć powinno zmienić się już dawno temu.
Przez nagrody dla członków rządu Beaty Szydło nie będzie nowego kodeksu pracy. To uproszczenie, ale dość trafnie ukazujące główny powód odrzucenia przez PiS projektowanych regulacji. Komisja kodyfikacyjna przygotowywała je przez półtora roku, a rzecznik PiS Beata Mazurek jednym tweetem pozbawiła złudzeń kogokolwiek, kto wierzył jeszcze w to, że można obecnie zreformować zasady zatrudniania. 16 mln pracodawców i pracowników odetchnęło z ulgą, bo wszystko zostanie po staremu, a przecież „każdy lubi piosenki, które już zna”.
Tyle że to fałszywe poczucie zwycięstwa.
Nadal będzie funkcjonował podział na szczęśliwców z umową o pracę i nieszczęśników na śmieciówkach, którzy pracują bez żadnych uprawnień. Przedsiębiorca zatrudniający jedną osobę wciąż będzie miał podobne obowiązki jak ten zatrudniający kilkadziesiąt tysięcy podwładnych. Nikt poza kadrowymi nie będzie rozumiał przepisów o czasie pracy (nawet Państwowa Inspekcja Pracy ma problem z ich interpretacją i wnioskuje co roku – bezskutecznie – o zmiany). Kodeks wciąż szczegółowo będzie regulował zasady działania komisji pojednawczych, których nikt nie powołuje, ale na próżno będzie można w nim szukać choćby jednego przepisu o możliwości okazjonalnej pracy z domu, co staje się powszechne i pożądane w wielu firmach.
Reklama