Ja pana doskonale rozumiem – rzekł adwokat do człowieka spodziewającego się eksmisji. Przy czym nerwowo spoglądał na swoją omegę na nadgarstku, bo za 20 minut zaczynał mecz squasha na korcie w pobliskim centrum handlowym. Gdy w końcu wyszedł z obdrapanego czteropiętrowca, wsiadł do trzyletniego bmw i pojechał.
Nie ma w tym nic złego. Jakkolwiek dziś niebezpiecznie być zdolnym i bogatym, bo z tego powodu można trafić do „Wiadomości” TVP w roli wroga publicznego, to dobrzy adwokaci są zdolni, a zatem i bogaci. Nie ma żadnego powodu, dla którego świetny fachowiec musiałby nosić zegarek „Casio” za 200 zł i jeździć rzęchem. To, że wiele osób klepie biedę, jest smutne. Nie muszą jej jednak na pokaz klepać adwokaci (i radcowie prawni, których wrzucam na potrzeby tego tekstu do jednego worka).
Problem w tym, że po utracie twarzy w związku z aferą reprywatyzacyjną, w którą kilku adwokatów jest umoczonych (jeden z nich, mimo doniesień o udziale w przekręcie, został wybrany na dziekana stołecznej palestry i był poklepywany po plecach przez kolegów, mówiących mu: „Nie daj się, Grzegorz”), palestra przyjęła strategię zjednywania do siebie zwykłych ludzi. Przypomina mi to trochę seriale o Magdzie Miłowicz i Agacie Przybysz. Panie mecenas, choć ciągle zapracowane, zawsze znalazły czas, by pomóc sąsiadowi lub matce z trojgiem dzieci. Nie pytały przy tym o wynagrodzenie, pracowały za dobre słowo. Dziś taki obraz kreuje samorząd adwokacki. Gdziekolwiek się obejrzę, to słyszę, że adwokatura dziś pomaga biednym, jutro pomoże innym biednym, a pojutrze będzie reprezentowała – oczywiście za darmo – kolejnych pokrzywdzonych przez los.
Trudno się dziwić ludziom, że zaczynają widzieć w adwokatach usługodawców, którym płaci nie wiadomo kto, ale na pewno nie ich klienci. I coraz mniej zaskakuje mnie sytuacja, z którą spotyka się zapewne wielu pełnomocników, czyli przypadek, gdy ktoś nie chce płacić, bo: „Pan tylko pomyślał i mi powiedział kilka zdań. Więc za co tu płacić?”.
Odnoszę wrażenie, że adwokatura nie wie, czego chce. Samorząd robi akcję za akcją, w której pokazuje adwokatów jako zwyczajnych ludzi przejętych ludzkimi bolączkami. Widzimy wykształconych fachowców, którzy marzą o pomocy tym, którym się nie powiodło. Sęk w tym, że przeciętny adwokat chce przede wszystkim zarabiać pieniądze. To nic wstydliwego. Powstaje jednak rozdźwięk między obrazem, który kreuje adwokacka wierchuszka, a tym, co robią na co dzień prawnicy. I choć dla niektórych może to się wydawać banalne i przesadzone, to uwierzcie, drodzy koledzy adwokaci, że będzie coraz gorzej.
Reklama
>>> Treść całego artykułu można znaleźć w weekendowym wydaniu DGP.