Na Białorusi państwowe firmy wytwarzają ok. 70 proc. PKB. Władze zapowiedziały ostatnio prywatyzację 500 przedsiębiorstw, w tym kilku flagowych. Zdaniem białoruskiego ekonomisty Jarosława Romańczuka nie ma się co spodziewać szybkiej i otwartej prywatyzacji, gdyż nie jest to w interesie rządzących.

ObserwatorFinansowy.pl: Poczynając od 1997 roku, Białoruś co kilka lat zapowiada szeroką prywatyzację. Czy tym razem my do czynienia z czymś poważniejszym?

Jarosław Romańczuk: Uczestniczę w różnych grupach roboczych na temat nowego dekretu prezydenta dotyczącego poprawienia klimatu biznesowego. Na jednym z ostatnich spotkań ktoś zapytał szefa administracji prezydenta o kwestię prywatyzacji. Okazało się, że ani on, ani nikt inny nie był gotowy, by odpowiedzieć na to pytanie. To taka sytuacja jak w przypadku pięciu przedsiębiorstw, które miały być przeznaczone do audytu i późniejszej prywatyzacji w latach 2012-2013.

Miał być to gest wobec Europejskiego Banku Rekonstrukcji i Rozwoju, który przymierzał się do udzielenia kredytu Białorusi. Ostatecznie żadne z nich nie zostało sprywatyzowane. Po prostu nie ma woli politycznej. Sam Łukaszenka powiedział, że inwestor musi spełnić 20 warunków, by móc zainwestować w białoruskie przedsiębiorstwo. Dlatego żaden trzeźwo myślący inwestor na to nie pójdzie.

Jakie to warunki?

Reklama

Trzeba na przykład zainwestować określoną ilość pieniędzy, stworzyć określoną liczbę miejsc pracy, zwiększyć eksport, ściągnąć nowe technologie. Potem interpretacją wykonania tych warunków zajmują się urzędnicy, którzy jak pokazuje praktyka, nawet w stosunku do rosyjskich inwestorów działają według swojej logiki. Często więc udowadniają, że inwestor się nie wywiązał.

Dam przykład. Kilka lat temu rosyjska firma (Manolium Processing) w zamian za teren zajezdni trolejbusowej nr 1 w centrum Mińsku zobowiązała się zbudować nową bazę trolejbusów na obrzeżach miasta. Obiekt powstał, Rosjanie zainwestowali 17 mln dol., a i tak pod jakimś pretekstem nie otrzymali zgody na zabudowanie działki. Sprawa została przekazana do sądu arbitrażowego w Sztokholmie i ciągnie się do dziś. Myślę, że mają zerową szansę na wygranie z białoruskimi władzami.

>>> Czytaj też:Białoruś walczy z Rosją nie tylko o tańszy gaz, ale i równe traktowanie na wspólnym rynku [WYWIAD]

Ostatnio też do więzienia na 11 lat trafił białorusko-austriacki biznesmen Alaksandr Murawiou, który za 20 mln dol. wykupił mińską fabrykę rowerów i motorów. Zdaniem urzędników nie wywiązał z umowy. Być może popełnił błędy, co jest zwykłą rzeczą w biznesie, doszło do spadku koniunktury, firma wpadła w tarapaty. Białoruska ustawa dotycząca inwestycji nie przewiduje jednak kategorii błędu inwestora. Nie dość, że stracił zakład, to jeszcze do tego wolność.

Po spotkaniu chińskiego i białoruskiego prezydenta pojawiły się zapowiedzi sprzedaży 22 przedsiębiorstw Chińczykom i nawet wydawało się, że białoruskie władze przemyślały sprawę i oddały sprawę w ręce specjalnej autonomicznej komisji, a nie niechętnych prywatyzacji branżowych ministerstw.

Te 22 przedsiębiorstwa to deficytowe firmy. Sztandarowy przykład to firma produkująca maszyny rolnicze Homselmasz, której długi kredytowe przekraczają roczny obrót przedsiębiorstwa i bez dotacji nie przetrwałoby. Chińczycy zaoferowali Białorusi linię kredytową na 15 mld dol., a ci wydają te środki na niepotrzebne inwestycje. Za te pieniądze budowane są hotele i korty tenisowe. W Wielkim Kamieniu miał powstać chiński park wysokich technologii – skończyło się na firmie produkującej grzejniki i udostępniającej przestrzeń magazynów. Oczywiście Chińczycy w tego typu inwestycjach domagają się zatrudniania własnych pracowników i kupowania chińskiego sprzętu.

Dlaczego zatem białoruskie władze wciąż mówią o prywatyzacji, skoro w rzeczywistości tego nie chcą?

Są urzędnicy, którzy muszą tak mówić, bo za to im płacą. Wmówili Łukaszence, że warunki dla inwestowania zostały stworzone. On też ciągle mówi, że jest otwarty na współpracę. Widać jednak, że białoruska biurokracja jest silniejsza od woli prezydenta. On również nie chce otwartego konfliktu ze swoimi urzędnikami, więc mówi, że to inwestorzy nie dopisują, a po za tym chcą zrujnować kraj. To błędne koło. Od lat istnieje Narodowa Agencja ds. Inwestycji Prywatyzacji i jej szefowa Natalia Nikandrowa stwierdziła wprost, że inwestorzy nie wiedzą, czego od nich chcemy. Jedyną propozycją wobec nich jest: „Dajcie nam pieniądze”

Jeżeli już władze wspominają o prywatyzacji, to proponują inwestorom nabycie głównie pakietów mniejszościowych. Dlaczego?

Dla urzędników nie do pomyślenia jest sytuacja, w której tracą kontrolę nad przedsiębiorstwem. Dopóki Gazprom nie kupił 100 proc akcji Biełtransgazu, dopóty nie mógł nawet uczestniczyć w zarządzaniu, choć przez lata dysponował pakietem równo 50 proc. akcji. Urzędnicy, by nie prywatyzować i nie tracić kontroli, wymyślili też inny mechanizm – tzw. zarządzanie powiernicze. Polega ono na tym, że rady nadzorcze będą szukać osób fizycznych lub spółek i menedżerów z zagranicy i dawać im do zarządzania pakiety akcji w przedsiębiorstwach. A ci – rzekomo – będą mogli otrzymać je na własność w nagrodę za dobre wyniki akcji spółki. Wygląda to na schemat przejmowania za darmo pakietów firm, które mają jakąś wartość. Za tym pomysłem stoją na przykład mer Mińska Siamion Szapiro oraz Michaił Miasnikowicz, były premier, obecnie przewodniczący parlamentu – szara eminencja przy Łukaszence.

>>> Czytaj też: Ile jest warta białoruska giełda

Jak jeszcze urzędnicy starają się zabezpieczyć swoje interesy gospodarcze?

Drugi podobny schemat to tworzenie holdingów, w których skład wchodzą jednocześnie firmy państwowe i prywatne. Aktywa przepływają swobodnie wewnątrz. Stworzono już 105 takich holdingów. Nikt nie wie, co się dzieje w środku, ale jest to oczywisty sposób, by wyprowadzić najlepsze aktywa do spółek prywatnych, a długi pozostawić spółkom państwowym.

W jaki sposób nierentowne przedsiębiorstwa państwowe są wspomagane przez państwo?

Są różne fundusze, na przykład fundusz innowacyjny dostarczający miliony dolarów w formie bezzwrotnej pomocy. W ten sposób 15 mln dolarów otrzymała białoruska huta BMZ. Do tego dochodzą kredyty na preferencyjnych stopach, fundusz rozwoju prezydenta.

Dlaczego Białoruś nie zdecydowała się zintegrować swoich największych firm z rosyjskimi korporacjami państwowymi? Kreml proponował to w 2012 roku.

Choć był to typowo polityczny projekt, Rosjanie chcieli realnej integracji – stworzenia jednego organizmu prawnego i biznesowego. Białorusini chcieli jednocześnie i się integrować, i zachować niezależność, więc to się nie mogło udać. Białoruś nie chciała też zgodzić się np. na przeprowadzenie audytu due dilligence, więc nie udało się porozumieć co do ceny. To było też stare zagranie Łukaszenki – czyli rozpoczęcie jakiegokolwiek, najczęściej prowadzącego donikąd „procesu”, tak by Rosjanie zaczęli wierzyć, że uda im się coś uzyskać, a Białoruś miała argument, żeby coś ugrać innego przy okazji.

Zapewne ze względów politycznych trudno sprywatyzować państwowe molochy, ale dlaczego handel detaliczny na białoruskiej prowincji nadal tkwi w rękach państwa?

Na Białorusi istnieją kontrolowane przez władze sieci hipermarketów Korona i Ewroopt. Uzyskane stamtąd pieniądze mają w zamyśle być potem użyte do prywatyzacji. Na prowincji króluje całkowicie państwowa sieć Biełkoopsojuz dysponująca siecią 10 tys. sklepów i oczywiście dotacjami z budżetu. I pytanie, czy zostanie przejęta przez jednego inwestora, np. Koronę, czy inne nomenklaturowe klany. To dobry rynek, którego nomenklatura nie chce oddać nikomu.

Niedawno przyjechał na Białoruś wicepremier Mateusz Morawiecki i dowiedział się, że białoruskie przedsiębiorstwa mogą być prywatyzowane przez białoruską giełdę.

Polski wicepremier spotkał się z urzędnikami, którzy mówili mu to, co chciał usłyszeć. Już od 10 lat słyszę, że Biełaruśbank i inne przedsiębiorstwa będą prywatyzowane przez giełdy zagraniczne. Do tego jednak potrzeba odpowiedniego ładu korporacyjnego. Obecnie nie mamy ani jednego przedsiębiorstwa, który spełniałoby takie warunki. Swoją drogą jest to największy koszmar białoruskich urzędników, gdy muszą spotkać się zagranicznym inwestorami. Zapowiadają szumnie, że są gotowi na przyjęcie inwestycji, na prywatyzację, i nic więcej się nie dzieje. Inwestorzy czekają i zastanawiają się, o co chodzi. Obawiam się, że wicepremier Morawiecki miał do czynienia właśnie z czymś takim. Gdyby rzeczywiście coś chcieli sprzedawać, zaproponowaliby: „Zróbcie badanie due diligence firm, które was interesują, i jeśli się wam się spodoba – bierzcie”. Tu nie ma mowy o czymś takim.

Ale przecież otwarto na Białorusi centrum pierwszej oferty publicznej IPO mającej na celu pomoc białoruskim firmom we wchodzeniu na polską giełdę. Czy to nie krok do przodu?

Takie centra mogą działać latami bez skutku. Od 20 lat działa Agencja ds. Inwestycji i Prywatyzacji, a efektów nie ma.

To po co oni to robią?

Teraz na przykład władze Białorusi rozmawiają z Międzynarodowym Funduszem Walutowym i musza im coś zaoferować, żeby otrzymać kredyt. I proszę… Na stole ląduje program osiągnięcia stabilizacji makroekonomicznej, jest program reformy systemu finansowego, gdzie słusznie piszą, że trzeba ograniczyć preferencyjne kredyty dla firm państwowych. I piszą go, by coś zaproponować, stworzyć wrażenie jakiegoś procesu reform. W podobny sposób działają zresztą na dwa fronty wobec Rosji i Zachodu. Jak wygląda ten proces, obserwowaliśmy w 2010 roku, kiedy Białoruś otrzymała 3,5 mld dol. kredytu od MFW. Co zrobiono tymi pieniędzmi? Przejedzono i nic poza tym.

Jak długo będzie funkcjonować taki model białoruskiej gospodarki?

Istnieje coś takiego jak monetyzacja propagandy. Gdyby w Polsce średni zarobek miesięczny spadłby o połowę, byłaby rewolucja. Na Białorusi jest inaczej. Mieliśmy średnie zarobki 620 dolarów, teraz mamy średnio 380 dolarów przy medianie 320 dolarów. Władze zwalają to na kryzys w Rosji, wprowadzane tam ograniczenia na eksport białoruskich towarów. Tym, co mogłoby popchnąć kraj do reform, jest obserwowane już bankructwo wielu przedsiębiorstw państwowych i prywatnych, urealnienie stopy bezrobocia – które w rzeczywistości przekracza znacznie poziom 10 proc., podniesienie cen za usługi komunalne. Już widać, że pojawiają się związane z tym napięcia. Władze czują, że może stać się to zagrożeniem dla władzy Łukaszenki. Dlatego pojawia się pewien dialog w sprawie reform, np. w formie konsultacji w sprawie projektu dekretu dotyczącego poprawienia klimatu biznesowego.

Jakie grupy w białoruskim establishmencie są zwolennikami reform?

Z moich obserwacji wynika, że projekt reform ma wsparcie od pierwszego wicepremiera Wasyla Maciuszeuskiego, Banku Narodowego, ministerstwa gospodarki, ministerstwa regulacji antymonopolowej i handlu. Są ludzie na szczeblu administracji prezydenta, którzy brzmią jak rynkowcy. Ale są w mniejszości w porównaniu z urzędnikami ministerstw przemysłu, rolnictwa, resortów siłowych. Mają oni przewagę w stosunku 90 do 10. A Łukaszenka nie chce być człowiekiem, który podejmuje decyzje wbrew większości nomenklatury i tych ludzi, których stworzył.

Co stoi na przeszkadza urzędniczej nomenklaturze w przeprowadzeniu nomenklaturowej prywatyzacji takiej jak w Polsce pod koniec lat 80. XX wieku?

Nie mogą przyjść tak po prostu do Łukaszenki i powiedzieć: „Panie prezydencie, musimy robić małą i średnią prywatyzację, bo gospodarka musi być bardziej konkurencyjna”. Oni przez 20 lat mówili, że własność państwowa jest najbardziej efektywna, a tu musieliby powiedzieć coś wbrew sobie. A do tego Łukaszenka boi się, że wraz z prywatyzacją straci kontrolę nad społeczeństwem i w efekcie władzę.

Czyli to prawda, że na Białorusi gospodarka to przede wszystkim mechanizm kontroli społecznej?

Ostatnio pojawił się przepis, że przed zwolnieniem pracownika przedsiębiorcy państwowi, a nawet prywatni będą musieli uzyskać zgodę władz lokalnych. Dokument został już rozesłany, ale jak to na Białorusi nikt na niego nie zwraca uwagi, bo nie ma dokumentów wykonawczych ani sił do jego wdrożenia. Prezydent rzucił w pewnym momencie, że przedsiębiorcy nie będą mogli samowolnie zwalniać pracowników i urzędnicy przystąpili do działania.

Prezydent Łukaszenka bardzo ciepło zwracał się do pana podczas swojej ostatniej konferencji prasowej w lutym. Skąd ta sympatia do liberalnego ekonomisty?

Było to dla mnie ogromne zaskoczenie, tylko nic za tym nie idzie. Dziennikarze się pytają, co dalej a ja odpowiadam, że nic. To był taki show. Tyle dobrego, że zostałem dołączony do grupy roboczej do spraw wypracowania projektu dekretu mającego na celu radykalne polepszenie klimatu biznesowego na Białorusi i mogę obserwować, jak wygląda ten proces od środka.

Rozmawiał Jakub Biernat

Jarosław Romańczuk – białoruski ekonomista polskiego pochodzenia, szef Centrum Misesa, był wiceprzewodniczącym Zjednoczonej Partii Obywatelskiej i kandydatem na prezydenta Białorusi w wyborach w 2010 roku. Od 2011 roku jest bezpartyjny.