Można się śmiać ze zdjęć. Faktycznie, gdy prezydent Trump siedzi, a obok niego Andrzej Duda stoi, jest to delikatnie mówiąc, mocno niefortunne. Już nawet nie wspominając o tym, że dokument nie zawiera żadnego konkretu. Można się naigrywać z retorycznej zagrywki „Fort Trump”. Niektórzy taką postawę mogą nazwać wazeliniarstwem. Choć zapewne dzięki temu prezydent USA przynajmniej będzie pamiętał temat spotkania.
Niedocenianym sukcesem wizyty w Stanach Zjednoczonych jest wyniesienie tematu stałej obecności wojskowej sił USA. Jeszcze kilka miesięcy temu podobne rewelacje – zarówno na Zachodzie, jak i na Wschodzie – odbijały się szerokim echem. Teraz, metodą stopy w drzwiach i powolnych kroków, rozpoczętych jeszcze na szczycie NATO w Walii w 2014 r., stronie polskiej udało się wprowadzić tę kwestię na agendę. Choć warto też zauważyć, że jeden z byłych ministrów obrony w rozmowie z DGP krytykuje efekciarstwo i podkreśla, że Pentagon nie lubi być zaskakiwany i rozgrywany. A to może wyglądać trochę tak, jakbyśmy amerykańskim wojskowym na siłę sprzedawali rozwiązanie, które niekoniecznie jest po ich myśli.
Także niektórym naszym sojusznikom z NATO pomysł płacenia za bazy i wychodzenia przed szereg nie do końca się podoba. Niestety, o tym, która strategia była lepsza, przekonamy się dopiero wtedy, gdy za Atlantykiem zapadniedecyzja.
Oczywiście Kongres może powiedzieć, że nie widzi potrzeby budowania baz, i to na jakiś czas temat zamknie. Jest też możliwość, że da zielone światło i wtedy zapewne temat nabierze rozpędu. Ale w każdym z tych przypadków powstanie ewentualnych baz to horyzont co najmniej kilku lat.
Nie jest tak, że nagle na koniec roku 2019, jadąc drogą z Torunia do Bydgoszczy (o lokalizacji bazy w tym regionie jest mowa w polskich propozycjach), będziemy mijać położone tam Przyłubie, a potem Fort Trump. Oczekiwanie, że teraz zapadnie taka decyzja, jest naiwne. To proces rozłożony na lata. Czasem rozgrywany w zaciszu gabinetów, czasem na konferencjach prasowych. Jednak z punktu widzenia Warszawy fakt, że ten proces się toczy, to sukces. Choć oczywiście po owocach, czyli realnej obecności Amerykanów nad Wisłą, ichpoznacie.
Reklama
Niektórzy obserwatorzy uznają, że za sukces trudno uznać brak jakichkolwiek umów dotyczących zakupu uzbrojenia. Jednak mówiąc wprost, to nie prezydent jest od ich od podpisywania. Na przykład umowy związane z Patriotami, czyli tarczą „Wisła”, mogą w Polsce zgodnie z prawem podpisać trzy osoby: minister obrony narodowej, szef Inspektoratu Uzbrojenia i pełnomocnik ministra do spraw pozyskania i wdrożenia do sił zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej systemu „Wisła”. Zakup artylerii dalekiego zasięgu – systemu Himars – odbywa się w procedurze Foreign Military Sales. Strona polska jakiś czas temu wysłała zapytanie ofertowe w tej sprawie i czekamy na odpowiedź. To szczegóły, które są negocjowane przez urzędników i wojskowych, a nie prezydentów. I to nie oni się pod umowami mają podpisać. I choć jest wiele punktów, gdzie można i wręcz trzeba krytykować za ten zakup, to do ogłaszania pięknie brzmiących formułek o przyjaźni i sojuszu niekoniecznie trzeba mieszać twardy biznes.
W kontekście baz amerykańskich w Polsce trzeba zapytać, kto za to zapłaci. W polskich propozycjach, które wcześniej zostały przedstawione przez ludzi związanych z Ministerstwem Obrony Narodowej, pojawiała się kwota 1,5–2 mld dol. Jak można zrozumieć, są to pieniądze na budowę infrastruktury do przyjęcia dywizji amerykańskiej (ponad 20 tys. żołnierzy plus rodziny). Nawet jeśli byłaby to kwota prawdziwa, a zazwyczaj wojskowi mają tendencję do radykalnego zaniżania potrzebnych na dany projekt wydatków, to potem trzeba by dodać jeszcze koszty utrzymania jednostek, płacenia za paliwo, pensje itd.
Na przykład Korea Południowa płaci około połowy kosztów utrzymania 28 tys. żołnierzy USA będących na półwyspie. Jak wylicza singapurskie „The Straits Times”, są to ok. 3 mld zł rocznie. Jeśli mamy wydać najpierw co najmniej 6–8 mld zł na infrastrukturę, a później co roku 3 mld zł na utrzymanie wojsk amerykańskich w Polsce, to nawet jeśli miałoby się to odbywać za kilka lat, trzeba mieć pomysł, skąd wziąć pieniądze. Tymczasem, tak jak w przypadku deklaracji o tworzeniu czwartej dywizji, decydenci o tym niemówią.
Przyjęty w ubiegłym roku przez sejm systematyczny wzrost wydatków na obronność nie pozwala nawet na zaspokojenie obecnie zaplanowanych zakupów sprzętu. Nie myśląc już teraz o finansowaniu takich pomysłów, niechcący możemy się postawić przed następującym dylematem: czy te miliardy złotych powinniśmy wydać np. na nowe samoloty bojowe, na nowe śmigłowce uderzeniowe, wozy piechoty dla Wojska Polskiego, czy jednak na bazy wojsk Stanów Zjednoczonych na terenie Polski. Mając taki budżet jak dziś, nie zwiększając go w szybkim tempie o kilkadziesiąt procent, stajemy przed realnym wyborem: stawiamy na sprawne, dobrze wyposażone Wojsko Polskie, czy na jakoś tam działające siły zbrojne i bazy USA? ©℗