Boris Johnson wrócił do miejsca, w którym był pół roku temu: stanął przed wyborem, jak daleko może posunąć się w ograniczeniu wolności, by zatrzymać rozprzestrzenianie się koronawirusa. Tylko że wówczas strategia była prosta. Zamknięcie granic i gospodarki Wielkiej Brytanii miało na celu ochronę wydolności Narodowej Służby Zdrowia (NHS) w ratowaniu życia obywateli. Tym razem cel jest bardziej skomplikowany, tak samo jak i wybory Johnsona.

Być może nie ma zgody co do tego, czym dokładnie jest „druga fala” – obecnie nie odnotowuje się 500 zgonów dziennie, tak jak w marcu (w sobotę w Wielkiej Brytanii odnotowano 27 zgonów) – ale wskaźnik zakażeń nie spada. Pytanie brzmi, jak zareaguje rząd. W Wielkiej Brytanii liczba infekcji podwaja się mniej więcej co tydzień. Tylko w Stanach Zjednoczonych, Brazylii, Indiach i Meksyku odnotowano więcej zgonów spowodowanych koronawirusem.

Druga fala zakażeń była „nieunikniona” – stwierdził Johnson. Może i tak, ale to też wynik oczywistych błędów. Najpoważniejszym z nich jest brak pewności, że krajowy system testowania na Covid sprosta wzrostowi popytu na testy, który nadejdzie wraz z powrotem do normalnej działalności.

Reklama

Wielka Brytania nie jest w tym sama. Francja, Hiszpania, Holandia i inne kraje w Europie również stoją w obliczu drugiej fali, a Światowa Organizacja Zdrowia stwierdziła w zeszłym tygodniu, że liczba zakażeń w Europie jest obecnie wyższa niż szczytowy poziom w marcu. Przyczyny są podobne: zniesienie ograniczeń, powrót osób z podróży zagranicznych, ponowne otwieranie szkół, połączone z problemami z dostępnością testów i w niektórych miejscach nieprzestrzeganiem zasady zachowania społecznego dystansu, zwłaszcza w przypadku młodszych osób.

Na pierwszy rzut oka, tym razem powinno być łatwiej. Mamy już doświadczenie, jak zapobiegać przenoszeniu wirusa, jak leczyć hospitalizowanych pacjentów i jak chronić najbardziej bezbronnych. Powinno to przełożyć się na mniejszą liczbę ofiar śmiertelnych. A jednak ten okres może być jeszcze bardziej niebezpieczny. Narracja, że brytyjska NHS radzi sobie z tym kryzysem, bagatelizuje ogromne koszty. Chociaż jest ona bardziej przygotowana pod względem łóżek, osobistego wyposażenia ochronnego dla personelu i wiedzy o wirusie, zmaga się również ze zmęczeniem pracowników i masowymi zaległościami w przypadku innych chorych. Dla osób, które żyły z niezdiagnozowanymi lub wolno rozwijającymi się nowotworami, z biodrami, które wymagają wymiany lub innymi chorobami, ten okres był torturą. Nawet jeśli tej zimy uda się uniknąć gwałtownego wzrostu liczby hospitalizacji z powodu koronawirusa, NHS może stanąć w obliczu innego kryzysu – by sprostać potrzebom osób, które chorują na co innego, niż Covid.

Jeśli chodzi o wdrażanie nowych ograniczeń i zamykanie placówek, może być to trudne z ekonomicznego i politycznego punktu widzenia. Decyzja rządu brytyjskiego o zakończeniu popularnego programu wsparcia rynku pracy pod koniec października oznacza bardzo prawdopodobny gwałtowny wzrost bezrobocia. Przewiduje się, że w 2020 roku gospodarka skurczy się o 10 proc. Prawie każde działanie, które Johnson rozważa – w tym dwutygodniowa blokada tzw. „circuit breaker” planowana na październik, która zbiegnie się w czasie z wakacjami szkolnymi – będzie wiązało się z kosztami ekonomicznymi, które z kolei odbije się na Skarbie Państwa. Ministerstwo Skarbu już teraz musi rozszerzyć program kredytów na wsparcie biznesu. Strategia rządu – powstrzymanie wirusa, aby utrzymać szkoły i gospodarkę otwartą, jak podsumował to brytyjski minister zdrowia Matt Hancock – może wydawać się logiczna, ale nie ma konkretnego planu, jak to osiągnąć. Nadzieja, że geograficzne blokady wystarczą, wydaje się blaknąć.

Od wtorku 22 wrześni ponad 13 milionów Brytyjczyków będzie musiało stawić czoła wielu nowym restrykcjom, w tym godzinom policyjnym od 22:00. Dla tych, którzy złamią te zasady, przewidziane są nowe, wysokie grzywny. Hancock mówi, że Wielka Brytania znajduje się w „punkcie krytycznym” – nie pozostawia to wątpliwości, że inne części kraju również zostaną dotknięte ograniczeniami. Burmistrz Londynu Sadiq Khan opowiada się za ostrzejszymi środkami blokad w stolicy, gdzie liczba zakażeń znowu rośnie. Jedno jest pewne: w przypadku braku efektywnego systemu testowania i śledzenia zakażeń, zarówno zdrowie publiczne, jak i koszty ekonomiczne wzrosną.

Wszystko to nakłada się na rosnącą krytykę Johnsona w jego własnej partii i wśród społeczeństwa. Pierwsza fala zakażeń nadeszła zaraz po tym, jak Johnson odniósł spektakularne zwycięstwo w wyborach i świętował wyjście Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej. Był wysoko w sondażach, obiecując zjednoczenie i „podniesienie” kraju. Jednak powtarzające się błędy, mylne komunikaty i przewroty w polityce sprawiły, że wielu wyborców było rozczarowanych. Coraz więcej osób uważa, że lider opozycji Keir Starmer byłby lepszym premierem. To zaniepokoiło wielu zwolenników Johnsona, którzy przyzwyczaili się do wykorzystywania przez niego większości sytuacji na swoją korzyść polityczną. Nawet czasopismo Johnsona, „The Spectator” – zwykle bastion niezachwianego wsparcia – zaczęło się zastanawiać, czy to odpowiednia osoba na odpowiednim miejscu.

Johnson wciąż ma 80-osobową większość w rządzie i pozostaje u władzy. Ale druga fala koronawirusa przynosi pierwszy prawdziwy kryzys, z jakim spotyka się od grudniowego głosowania. Jeśli tym razem Johnson nie zareaguje właściwie, Torysi mogą w końcu zadecydować, że człowiek, którego tak entuzjastycznie poparli, by przepchnąć brexit, nie jest już tym liderem, którego potrzebują.