W sporze USA i Chin nie chodzi o „zwyczajną wojnę” handlową. Podtekst jest znacznie głębszy – to ambitny plan „Made in China 2025”, dzięki któremu Chiny chcą zostać światowym liderem innowacji. Historia uczy, że nikt dobrowolnie nie rezygnuje z przywództwa, a na pewno nie USA z Donaldem Trumpem na czele.

„Jeśli nawet Chiny i Stany Zjednoczone nie mówią publicznie, że są w stanie wojny, to iskry takiego konfliktu już skaczą w powietrzu” – napisał w artykule redakcyjnym chiński magazyn „Global Times”, od dawna znany jako rzecznik nurtu nacjonalistycznego w tamtejszym kierownictwie. W tym i innych artykułach nie przebiera w słowach i zapowiada: „Chiny nie odpuszczą”, a nawet porównuje obecny konflikt – do wojny koreańskiej.

Stany Zjednoczone, konkretnie prezydent Donald Trump zagroziły sankcjami i dodatkowymi taryfami. W efekcie, jak dotąd, mamy zaskakującą zmianę: po ubiegłorocznych dwóch spotkaniach na szczycie i werbalnym ociepleniu, Donald Trump jednak zdecydował się wprowadzić cła na chińskie towary, na co strona chińska natychmiast odpowiedziała kontrposunięciami.

Ujemne saldo

Istota rzeczy dotyczy tej sekwencji liczb: 273; 295,3; 315,1; 318,7; 344,8; 367,3; 347; 375,2. To doroczny, liczony w miliardach dolarów, deficyt handlowy USA z Chinami według oficjalnych danych Urzędu Statystycznego USA.

Reklama

Tylko za dwa pierwsze miesiące tego roku deficyt ten, według tego samego źródła, wyniósł 65,2 mld dolarów. Od dość dawna było oczywiste, że ta tendencja na długą metę nie może być utrzymana.

Donald Trump postanowił ten stan rzeczy zmienić, co zapowiadał już w kampanii wyborczej, i wprowadził sankcje handlowe, które szybko spotkały się z odpowiedzią władz w Pekinie. O jego dotychczasowych posunięciach Obserwator Finansowy pisał kilkukrotnie. Na horyzoncie natomiast rysuje się trzecia tura tych sankcji.

Chińska asertywność

Wielu fachowców ocenia, że jeśli zapowiedzi rzeczywiście wejdą w życie, to będziemy mieli do czynienia z największym konfliktem tego rodzaju od czasów słynnej ustawy Smoota-Hawleya z czerwca 1930 roku, kiedy to wprowadzono dodatkowe cła na ponad 20 tys. towarów importowanych do USA, co też uzasadniano „ochroną własnego rynku”.

Co oczywiste, kwestią zajęła się już Światowa Organizacja Handlu (WTO) i jej wyspecjalizowane gremium – Grupa ds. Sporów Handlowych (Dispute Setllement Body, DSB). Jej dotychczasowe oceny nie są korzystne dla USA i U.S. Trade Representative (USTR), rządowej agendy zajmującej się promocja handlu. Zgodzono się jedynie co do tego, że Chiny przejmują niektóre towary objęte ochroną własności intelektualnej „nie do końca na zasadach rynkowych”, jak też wspomniano o ponad 20 takich przypadkach, gdy WTO stawiała Chinom w tej kwestii zarzuty.

Pośrednio jednak zgodzono się z argumentacją chińskiego ministerstwa Handlu i tamtejszego MSZ, zgodnie z którą amerykańskie zarzuty „są niewspółmierne do stosowanych praktyk”. Co wspomniany na wstępie „Global Times” w artykule z 6 kwietnia „ubarwił” argumentem, iż „my, Chińczycy, z wielkim niesmakiem przyjmujemy fakt, że Waszyngton, który nie ma prawa wszczynać wojny handlowej, wymachuje teraz pałeczką z taryfami”.

W takie mocne tony teraz się w Pekinie uderza, a kiedy dwaj tamtejsi wiceministrowie, finansów i handlu, na konferencji prasowej 4 kwietnia ogłosili chińską listę mającą dotyczyć handlu o wartości 50 mld dolarów natychmiast zyskali masowe poparcie w lokalnym internecie, który wrze.

Podobne wrzenie, a na pewno zaniepokojenie, odczuwa się na światowych rynkach i giełdach, a eksperci mają pełne ręce roboty, bo sytuacja jest dynamiczna, dotyczy dwóch największych organizmów handlowych i gospodarczych na globie (z którymi może równać się jedynie UE jako całość), a konsekwencje i ostateczne rozwiązania nawet trudno teraz przewidzieć.

Przecież amerykańskie cła, chociaż dotyczą przede wszystkim Chin i tamtejszych praktyk, czego się nie ukrywa, w istocie dotyczą kategorii towarowych, a ich eksporterem są przecież nie tylko Chiny.

Może nie być wygranych

Wielkie pytanie, jakie się często pojawia, dotyczy tego, jak amerykańskie obostrzenia w handlu wpłyną na import towarów z innych państw regionu Azji Wschodniej, również specjalizujących się w sprzęcie wysokich technologii? Chodzi o takie potęgi eksportowe, jak Japonia, Korea Płd. czy Singapur. O specyficznych, w ten czy inny sposób powiązanych z Chinami, przypadkach Hongkongu i Tajwanu już nie mówiąc.

Ceniony dotąd za niezależność poglądów dziennik z Hongkongu „South China Morning Post” (choć już znajdujący się w posiadaniu firmy Alibaba należącej do chińskiego miliardera Jackie Ma) w licznych materiałach na ten temat ocenia, że te kraje mogą sporo stracić, podczas gdy zyskają Brazylia – jako eksporter soi, Rosja i inni producenci żywności, a w sferze technologii Niemcy i inni partnerzy europejscy.

Agencja Fitch z kolei ocenia, że w gronie wygranych znajdą się eksporterzy wieprzowiny (wymienia Danię, Niemcy, Hiszpanię i nawet Rosję, nie wspomina o Polsce). Na przegranych pozycjach staną zaś ci, którzy pośredniczą w handlu USA – Chiny, jak Hongkong, Tajwan, Korea Południowa, a nawet Wietnam czy Malezja. To jednak, podkreślmy to, nadal jest faza spekulacji, bo sytuacja jest zbyt dynamiczna, by na tym etapie można było uchwycić ją już w konkretnych liczbach.

Na razie, przynajmniej do czasu decyzji amerykańskiego Kongresu, możemy się opierać na ocenach, a te wskazują, iż:

* Istnieją podejrzenia i obawy, że Amerykanie weszli w ten konflikt niezbyt dobrze przygotowani (wspomniany „South * China Morning Post” dokonuje nawet porównania z wojną z Irakiem);
* Chiny mają wiele dźwigni nacisku (chociażby poprzez dywersyfikację dostaw i partnerów – handel towarowy z USA to tylko 14,2 proc. całego chińskiego wolumenu), by zyskać w tym konflikcie przewagę, szczególnie, że bezustannie podkreślają, iż w przeciwieństwie do administracji Donalda Trumpa opowiadają się za otwartymi rynkami i wolnym handlem;
* W ocenie wielu obserwatorów Chiny mogą sięgnąć po swoje ogromne, szacowane na 3,343 bln dol. rezerwy walutowe, z których ponad 1/3 to amerykańskie papiery wartościowe gwarantowane przez tamtejszy rząd;

Pojedynek o globalnym wymiarze

Taki konflikt na długą metę jest niekorzystny dla światowego handlu, a przede wszystkim dla państw w regionie Azji i Pacyfiku. Z czasem mogą one coraz chętniej przyjmować chiński argument: nie chcemy wojny, a następnie same mogą dojść do wniosku, że w wojnie handlowej nie będzie zwycięzców, jak to powtarzają, niczym mantrę, chińscy przywódcy. Będą zmuszone wybierać: albo, albo. Już przypadek Australii, powiązanej silnie gospodarczo z ChRL, dowodzi, iż waha się ona, czy włączyć się w sponsorowaną przez USA inicjatywę Indo-Pacyfiku.

Jedno wydaje się być pewne: tu nie chodzi tylko o „zwyczajną wojnę” handlową i potężne amerykańskie ujemne saldo w handlu. Podtekst jest inny i znacznie głębszy – chodzi także, a chyba przede wszystkim chiński ambitny plan „Made in China 2025” – Chiny zaczęły mówić o „innowacyjnym społeczeństwie” i nawet nie kryją, że także w tej mierze chcą stać się – i to już do 2035 r. – światowym liderem także w tej dziedzinie.

Nic dziwnego, że USA, dotychczasowy hegemon i lider, się obudziły. Historia uczy, że nikt dobrowolnie nie rezygnuje z przywództwa, a tu mamy do czynienia ze zderzeniem dwóch wielkich.

Popularne powiedzenie mówi: „gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta”. Tym razem raczej na pewno tak nie jest. Po pierwsze, nie ma trzeciego (Unia Europejska nie wydaje się w obecnej chwili, mimo rosnących wskaźników gospodarczych, zdolna do objęcia i utrzymania pozycji światowego lidera), po drugie – starcie dwóch największych potęg może przynieść rozbicie światowego systemu, o czym już mówią i piszą eksperci WTO i agencji ratingowych (Moody’s przewiduje spadek wzrostu gospodarczego w Chinach).

Wojna handlowa nie jest przesądzona, bo Chińczycy jej nie chcą, wiedzą bowiem, jak wiele mają do stracenia w świetle ambitnych planów reformatorskich u siebie. Stany Zjednoczone z kolei, to system równowagi i kontroli, a nie tylko prezydent Donald Trump. Przesłuchanie w Kongresie na ten temat jest przewidziane na połowę maja. Gra dopiero się rozpoczyna, ale jest to niewątpliwie gra niebezpieczna – i ze względu na rangę, i wagę zaangażowanych w nią przeciwników – o globalnym wymiarze.

Autor: Bogdan Góralczyk, profesor Uniwersytetu Warszawskiego, politolog, dyplomata, znawca Azji.