Odkąd Chińczycy zdali sobie sprawę, że są już globalnym imperium, zaczynają odczuwać wyższość nad ludźmi Zachodu. Kiedyś ich podziwiali, dziś uważają za jeden z zasobów do eksploatacji
Wczoraj miałem tu bójkę z 11 „czarnuchami”, ale pogoniłem ich i zdążyłem posprzątać – takimi słowami przywitał mnie kilka tygodni temu właściciel baru muzycznego w podpekińskim Zhangjiakou i zaczął ze szczegółami opowiadać historię bójki, jakby to było najciekawsze, co przydarzyło mu się w życiu. Rasistowski język Chińczyków przestał mnie już dziwić. Bywam w Chinach od 2014 r. i podobnych pełnych poczucia wyższości uwag na temat czarnoskórych usłyszałem od wyedukowanych, dobrze sytuowanych i generalnie przyjaznych i uprzejmych ludzi bardzo wiele. Jednak ostatnio w świadomości Chińczyków do czarnoskórych, których powszechnie uważają za nieporadnych („przecież Afryka taka biedna!”) i agresywnych („w kilkunastomilionowym południowo-wschodnim mieście Kanton regularnie wywołują bójki!”), do Japończyków, których mają za barbarzyńców („napadli na nas w 1937 r.!”), i do zdradzieckich Ujgurów („bo to separatyści”), dołączyła nowa, całkiem spora grupa. To ludzie Zachodu albo po prostu „gweilo” (czyt. „głąjlou”). Białasy.
Chińskie poczucie wyższości wobec innych ras nie jest zjawiskiem publicystycznym. Przeciwnie. W Pekinie, Szanghaju czy Hangzhou da się je odczuć dosłownie na każdym kroku. Wręcz nasila się ono w miarę, jak w samych Chińczykach rośnie narodowa duma i kształtuje się imperialna tożsamość.

Reputacja białego człowieka

Chiny to uśpiony lew. Pozwólcie mu spać, bo gdy się zbudzi, wstrząśnie światem – Xi Jinping, przewodniczący Chińskiej Republiki Ludowej lubi tym cytatem z Napoleona otwierać przemówienia skierowane do obcokrajowców. Zazwyczaj dodaje potem coś dla uspokojenia, jak np. przed czterema laty w swojej mowie z okazji 50-lecia relacji dyplomatycznych z Francją. – Chociaż lew się już zbudził, to jest nastawiony pokojowo, uprzejmy i cywilizowany – zagaił.
Reklama