Zachód powinien przestać polegać na sankcjach i wziąć się za ogromne rosyjskie majątki zagraniczne – pisze w felietonie Leonid Bershidsky.

Po wytknięciu Zachodowi niepokojącego nasilania się nierówności, Thomas Piketty przeniósł swoją uwagę na Rosję. Dla kogoś, kto przeżył transformację Rosji z kraju komunistycznego na kapitalistyczne kolesiostwo, jego interpretacja tej transformacji pokazuje głęboko osadzone wady jego metodologii. Ale niektóre z jego wniosków powinny mieć istotny wpływ na politykę Zachodu wobec Rosji.

W opublikowanym niedawno roboczym artykule Pikiety wraz z jego współpracownikiem z Paris School of Economics Filipem Novokmetem oraz Gabrielem Zucmanem z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley usiłują wykazać, że oficjalne dane w dużym stopniu zaniżają faktyczny poziom nierówności w Rosji i stopień, w jakim kraj ten został okradziony przez oligarchów. Niestety część analizy jest oparta na bardzo niewiarygodnych danych. Badacze powinni byli zastosować starą zasadę obliczeniową: garbage in, garbage out (śmieci na wejściu – śmieci na wyjściu).

Piketty pracuje z zestawami danych sięgających setek lat wstecz. Te dotyczące Rosji zaczynają się w roku 1905. Ale rewolucja bolszewicka z 1917 roku zamieniła oficjalne statystyki w pośmiewisko. W gospodarce planowanej, poza służeniu celom propagandowym, miały one stanowić podpórkę dla apetytu finansowego wpływowych grup i dziedzin przemysłu, a także ukrywać braki w wydajności. Wykorzystując te liczny Piketty i jego współpracownicy doszli do wniosku, że „warunki życiowe Rosjan stanowiły około 60-65 proc. średniej Europy Zachodniej w latach 1989-1990 i osiągnęły poziom 70-75 proc. w połowie drugiej dekady dwudziestego wieku”.

Jest to śmiechu warte stwierdzenie dla kogokolwiek, kto faktycznie mieszkał w Związku Radzieckim w roku 1989 i 1990 – dla wszystkich, którzy pamiętają ponure kolejki za chlebem, które pokazywano w reportażach z tego kraju. Brakowało wszystkiego, od papieru toaletowego po buty sportowe. Po otrzymaniu pensji wchodziłem do sklepu i jedyne, co widziałem, to całe półki trzylitrowych słoików z sokiem brzozowym. Sześćdziesiąt procent średniej Europy Zachodniej? To obecna różnica w produkcji gospodarczej per capita według parytetu siły nabywczej pomiędzy Polską, a Niemcami. Przepaść pomiędzy Rosją radziecką, a Zachodnią Europą wydawała się i była w praktyce dużo większa. Kiedy w 1992 roku po raz pierwszy pojechałem do zachodniego państwa – była to Grecja – byłem zdumiony tym, jak dużo zamożniejsi byli tam ludzie. Wyglądało to jak przepaść, której nigdy nie będziemy w stanie zamknąć.

Reklama

>>> Czytaj też: Ciche zbliżenie Berlina z Moskwą to fakt. Nie oczekujmy, że Niemcy staną się antyrosyjskie [OPINIA]

Oficjalne statystyki z ostatnich lat Związku Radzieckiego nie były nawet bliskie opisania gospodarczej nędzy, której doświadczaliśmy ani prawdziwego poziomu nierówności. Późne społeczeństwo radzieckie było bardzo nierówne, ale mierzyło się to dostępem do różnych towarów i doświadczeń, a nie majątkiem czy dochodami, które można opisać za pomocą statystyk. W latach 90 przejście na kapitalizm zamienił te nierówności na takie, które łatwo było zrozumieć na Zachodzie, ale dane o dochodach Rosjan i tak były bezużyteczne: rządowy system pomiarów statystycznych przechodził bolesną transformację i nie miał do tego wystarczających środków. Przez dekadę mało kto płacił podatki, więc rząd miał marne pojęcie o tym, kto ile zarabia. Nie mają go więc również badacze, co podważa ich wniosek, że najbiedniejsze 50 proc. Rosjan doświadczyło bardzo małego lub negatywnego wzrostu dochodów od 1989 r. i że środkowe 40 proc. doświadczyło tylko skromnego wzrostu. Skok do obecnych 70 procent średniej Europy Zachodniej – który instynktownie wydaje się wysoki, ale możliwy, szczególnie że jest oparty na dużo lepszych danych – był więc dużo większy niż twierdzi Piketty i jego współpracownicy.

Novokmet, Piketty i Zucman przyznają, że są świadomi ograniczeń związanych z ich danymi oraz znaczenia pozapieniężnych nierówności w czasach radzieckich – ale mimo to przedstawiają swoje oceny tego, jak rozwijały się nierówności w Rosji od 1905 roku. Biorąc pod uwagę dostępne dane, lepiej byłoby uznać to zadanie za niemożliwe.

Praca badaczy robi się jednak interesująca i wartościowa, kiedy dane robią się wystarczająco dobre, czyli na początku pierwszej dekady obecnego wieku. Wprowadzono wtedy, cytując naukowców, „13-proc., stałą wysokość podatku dla najbogatszych, o których Reagan, Thatcher i Trump razem wzięci nie mogli nawet marzyć”. Ten krok, mimo że z lewicowego punktu widzenia był wręcz odrażający, umożliwił sensowną interpretację danych rządowych, ponieważ zakończył masowe unikanie podatków.

Po raz pierwszy w badaniu zrobionym na Zachodzie naukowcy wykorzystali krajowe dane dotyczące podatku dochodowego razem z danymi ankietowymi, żeby oszacować dochody. Podniosło to współczynnik Giniego, wykorzystywany do mierzenia nierówności, oraz procent dochodów gromadzonych przez 10 proc. najbogatszych. Co jednak jest być może jeszcze ciekawsze, badacze zajęli się też kontrastem pomiędzy dużą nadwyżką handlową Rosji, a niewielkim poziomem aktywów zagranicznych netto, jakie udało się zgromadzić Rosji – tylko 25 proc. dochodu narodowego do 2015 roku.

Tę rozbieżność można częściowo wyjaśnić ogromnym wzrostem wartości inwestycji podmiotów zagranicznych, które wykupywały rosyjskie aktywa w połowie lat 90, kiedy sprzedawano je po rekordowo niskich cenach. Lepszym wyjaśnieniem jest jednak ucieczka kapitału. Novokmet, Piketty i Zucman obliczyli, że do roku 2015 majątki zagraniczne zgromadzone przez bogatych Rosjan osiągnęły wartość 75 proc. dochodu narodowego, czyli prawie tyle samo, co łączne majątki krajowe posiadane przez wszystkich obywateli Rosji czy trzy razy więcej niż oficjalne rezerwy zagraniczne netto Rosji. Nie są to precyzyjne obliczenia – ale w przeciwieństwie do porównań dochodów z końca lat 80 i początku lat 90, wydaje się to instynktownie prawdopodobne, biorąc pod uwagę zagraniczne struktury własnościowe dużych, a nawet średnich rosyjskich firm oraz przypadki rosyjskich pieniędzy przechodzących przez zachodnie centra finansowe.

We wniosku, że tak samo dużo rosyjskiego majątku trzyma się za granicą, jak w kraju, nie ma nic szczególnie zaskakującego. Siergiej Głazjew, doradca gospodarczy prezydenta Władimira Putina, oszacował, że zagraniczne majątki Rosjan opiewają na 1 bilion dolarów i połowa tej kwoty raczej nigdy nie wróci do kraju. 1 bilion dolarów to około 78 proc. zeszłorocznej produkcji gospodarczej i kwota bliska szacunkom Novokmeta, Piketty’ego i Zucmana. Ale poglądy gospodarcze Głazjewa są tak oddalone od współczesnego ekonomicznego mainstreamu, że mało kto na Zachodzie zwraca na niego uwagę. Nazwisko Piketty’ego i jego współpracowników nadaje tym obliczeniom wiarygodności.

Obraz malowany przez Novokmeta, Piketty’ego i Zucmana to obraz kraju plądrowanego przez oligarchów, którzy w niewiarygodnym stopniu skumulowali bogactwo. „Ekstremalne nierówności wydają się w Rosji czymś akceptowanym, jeśli tylko miliarderzy i oligarchowie sprawiają wrażenie lojalnych wobec Rosyjskiego rządu i tego, co jest postrzegane jako dobro kraju”, piszą.

Pojawia się w tym momencie pytanie o to, czy obecne sankcje Zachodu przeciwko Rosji uderzają w serce rosyjskiego systemu, czy tylko udają, że to robią. Od momentu wprowadzenia sankcji żaden zachodni rząd nie podjął większego wysiłku w celu zbadania pochodzenia setek miliardów dolarów rosyjskich aktywów trzymanych za granicą. Nie miało miejsca żadne znaczące zamrożenie aktywów. Pieniądze wciąż tam są, mogą być inwestowane w Rosji lub poza nią, w służbie tego, co jest „postrzegane jako dobro kraju” lub nie (Putin chciałby część przejąć, ale nie należą one do jego kumpli).

Działania ze strony Zachodu mające na celu namierzenie tych pieniędzy i udostępnienie ich post-putinowskiej, demokratycznej Rosji, mogłoby być rewolucyjnym krokiem. Ale wymagałoby to dużo więcej pracy i być może wielu niewygodnych odkryć dotyczących zachodnich firm i polityki. W obecnych sankcjach nie zawiera się zamiar otworzenia tej puszki Pandory.

>>> Polecamy: Bershidsky: Rosja i USA wykorzystują Ukrainę, by testować najnowocześniejszą broń